Dziś szlak wybrałam ostrożniej, po drodze odwiedzając pustelnię św. Brata Alberta.
Sformułowanie „stylowa cela” budzi we mnie wiele skojarzeń, w większości humorystyczne, jednak lubię to miejsce i cela sama w sobie ma klimat. O taki:
Nistety włączył mi się flesz , ale jak widać jest tam zachowana prostota a na szybie są umieszczone relikwie, które można ucałować. Cela i kościół sa zbudowane według zasad góralskiego budownictwa, do tego kościół został zaprojektowany przez Stanisława Witkiewicza. I choć kolejne pokolenia wniosły swoje, np. w postaci boazerii, to tak miejsce pozostaje wyjątkowe, jedyne w swoim stylu.
Alfa i Omega ułożone z wot bardzo do mnie przemawiają. Wybrałam to miejsce na dłuższą modlitwę i myślałam o tym, że greckie „arche” zawiera w sobie ideę zarówno początku, jak końca. Po co więc Apokalipsa dopowiada „telos”? Może żeby powiedzieć, że to nie tylko koniec, ale też pełnia?
Snucie teologiczno-filologicznych rozważań przerywały mi wycieczki. Na początku pierwszej do kaplicy wpadło dwóch młodocianych, z których drugi scenicznym szeptem warknął do pierwszego: „Czapka!”,po czym zerwał mu rzeczoną z głowy. Musi ministrant (ten warczący).
A klęczałam pod tym sympatycznym panem, którego lubię nie tylko ze względu na olbrzymią skuteczność w znajdywaniu zagubionych przedmiotów.
Pod spodem była puszka na ofiary, więc zrobiłam mu drobny imieninowy prezent. Zresztą zakony albertyńskie to też przecież rodzina franciszkańska, Brat Albert się nie obrazi. Dobrze było go dziś odwiedzić.
Potem musiałam już wyjąć pelerynę i bardzo mi się dziś przydała. Przeszłam z Kalatówek do Doliny Strążyskiej i o ile w dole było widac słońce, to w górach było raczej mokrzej niż suszej (sushi też nie było, ale to akurat jakoś nie budziło moich głębszych emocji – nie lubię). Ale najpierw wtopiłam, bo nie wzięłam drobnych i pani w kasie TPNu musiała mi wydać 20 zł złotówkami. Teraz będę już pamiętać, że na szlak trzeba zabierać piątaka dla parku. Mniej kłopotu i dla biletera, i dla mnie.
Lubię ten fragment Ścieżki nad Reglami. Ma swój urok, są z niego niesamowite widoki a trudność szlaku jest średnia. Chyba że spadnie deszcz. Wtedy sympatyczna, choć mogąca dać wycisk ścieżka zamienia się w błotno-kamienistego potwora czyhającego na nieostrożnych lub idących zbyt szybko turystów. Dziś szlak był w wersji spotworniałej, szczególnie pod koniec.
Wejście na Ścieżkę ze szlaku na Kalatówki:
Dowód na to, że w Zakopanem świeciło:
Biały Potok w stylistyce ogrodu japońskiego (dla tych z czytaczy, którzy wiedzieli, ale zdążyli zapomnieć: jeśli nie ma wody, to jej ujęcia w ogrodze japońskim zaznacza się żwirem ułożonym w fale):
Wspięłam się też na Sarnią Skałę, choć już wchodząc, miałam mroczne przeczucia co do zejścia. Na szczęście się nie sprawdziły a widok, mimo chmur, był przedni. Także na rycerza śpiącego z nosem w chmurach:
Na Czerwonej Polanie a potem na Polanie Strążyskiej miałam okazję docenić spryt sójek. Błysnęło mi raz i drugi błękitem, myślałam, że się spłoszy i odfrunie, ale nie. Uciekała przy każdej większej grupie, po czym wracała i sprawdzała dokładnie okolice ławek, szukając resztek. Ewidentnie są przystosowane do sprzątania po ludziach, przynajmniej tych spożywczych odpadków.
Zejście z Sarniej a potem do Strążyskiej to była masakra. Mój Anioł Stróż dokonywał dzis prawdziwych cudów, żebym nie połamała sobie nóg albo ponownie szczęki. Ta część Ścieżki jest bardzo stroma, po deszczu zamienia się w ślizgawkę. Mam dobre buty, ale bez kijków bym nie zeszła. Parę razy się potknęłam, ale obyło się bez lądowania, za to mięśnie pod koniec zejścia trzęsły mi się jak w febrze. Pozytywne jest to, że zdecydowanie przybywa mi sił i oddechu. Bardzo sympatyczne uczucie, kiedy wraca forma.
W tej części drogi spotkałam też karmelitankę, z twarzy w wieku późnośrednim, z niebrawarystycznie podwiniętym habitem, spod którego wystawały górskie spodnie. Ale welon miała juz całkowicie brawarstycznie dokładnie założony. Szacunek.
Na Polanie odpoczęłam nieco w tamtejszej bacówce, przeczekałam też deszcz. Była tam grupka Rosjan, którzy czekali – jak się okazało – na parę, która poszła oglądać Siklawicę. Ich powrót przywitano krótkim: „I kak? Panrawił sia?” – „Panrawił sia”. Czyli było warto, skoro się spodobało.
Potem mijaliśmy się na szlaku i razem wracaliśmy busikiem do centrum Zakopanego. Uderzające było to, że spotykani na szlaku zachodni turyści a nawet Polacy (podobno mamy opinię ponuraków) na uśmiech odpowiadali na ogół uśmiechem. Rosjanie z tej grupki nie. Ogólnie miałam wrażenie lekkiego wycofania, byli jak nieufni obserwatorzy, dobrze czujący się w swojej grupie, ale trzymający dystans wobec obcych. W busie odruchowo rzuciłam powiedzonkiem „Wsio rybka” i chyba się zdziwili.
Na koniec podróży poszłam do mojej ulubionej kawiarni na moje ulubione lody i napój życia, czyli kawę, przez co musiałam potem czekać pół godziny na busa do MC i ledwo zdążyłam na mszę.
Jutro dzień luźny, planuję Zakopane (prowiant mi się kończy a ja jak większośc rodaków jestem owadożerna, czyli lubię mieć wszystko z Biedronki). Zajrzę też na wystawę Jacka Hajnosa w Miejskiej Galerii Sztuki na Krupówkach. Zapowiada się całkiem sympatyczny dzień.