Na tę wystawę wybierałam się odkąd na przystankach zawisły plakaty z informacją, że oto w gmachu głównym Muzeum Narodowego będzie można zanurzyć się w barok, a głównie popodziwiać prace Szymona Czechowicza (1689–1775). W tytule wystawy nadano mu tytuł geniusza tej epoki, co zresztą potwierdzał detal z obrazu umieszczony na, a w zasadzie pod informacją na afiszu.
Myślałam, że to któraś ze świętych, obstawiałam Marię Magdalenę i już na wejściu na wystawę okazało się, że nie – Jan Ewangelista. Ten to ma pecha do pełnomęskich przedstawień. W tej prawie dziewczęcej wersji oraz w towarzystwie św. Józefa i bukietu sztucznych białych lilii (ale bardzo kunsztownych) wita wchodzących na wystawę. Warto przyjrzeć się opiekunowi Jezusa – zrobiłam to dopiero przy wychodzeniu, ale było warto. Choć jest siwowłosy, adekwatnie do ówczesnych wyobrażeń jego osoby, to jego twarz jest zaskakująca młoda. Barokowa sztuczka, dostrzegalna dopiero po dłuższym spojrzeniu. I takich detali wymagających drugiego a nawet trzeciego spojrzenia jest w na tej wystawie wiele. Najbardziej mnie ujęło jedno z maryjnych przedstawień – próbując zrobić mu zdjęcie, odkryłam, że przy zmianie kąta patrzenia ono też jakby się „przesuwa”, powiększając wrażenie trójwymiarowości (za jakość zdjęć przepraszam – mam fatalny aparat w komórce).
Twarz Madonny prawie jak u Rafaela
Główny bohater wystawy zaczynał jako śpiewak, ale na dworze, na który trafił, jego mecenas szybko dostrzegł, że o wiele większe zdolności Czechowicz ma w zakresie rysunku i malarstwa. Wysłał go więc do Rzymu na studia do mistrza, który był (na początku XVIII w.!) zafascynowany renesansem. W malarstwie Polaka widać wpływy Rafaela i da Vinciego, szczególnie w sposobie malowania Madonn. Od nich też wziął pewną statyczność swoich obrazów. Jest to niewątpliwie barok, w kilku obrazach trąci w kolorystyce nawet rokokiem, ale dwadzieścia lat spędzonych w Rzymie, gdzie antyku i renesansu sporo, odcisnęło swoje znamię. Nie ma histerycznych kompozycji, kolorystyki ocierającej się o pacykarstwo czy epatowania grozą męczeństwa. Jest za to wiele delikatności i, jak już pisałam, drobnych detali, których warto wypatrywać. Prezentację obrazów Czechowicza uzupełniono o innych autorów ze szkoły, którą ukończył, oraz malarzy tego okresu, które sporo dopowiadają i stanowią dobry komentarz do jego dzieł.
Obrazy są nierówne, oczywiście nie chodzi mi o rozmiar. Z opisów dowiedziałam się, że w Polsce, zanim go zagarnął tylko dla siebie Wacław Rzewuski i kazał malować ponad sto obrazów do swego Zielonego Pokoju (gabinetu), Czechowicz cieszył się niesłychaną popularnością. Nie nadążał ze zleceniami, więc wiele z nich wykańczali uczniowie, co, chcąc nie chcąc, przełożyło się na jakość.
Malował głównie obrazy religijne. Jak widać na powyższych zdjęciach, niesłychanie ciepło i delikatnie przedstawiał kobiety. Mnie szczególnie porusza ciepło obrazu św. Anny z Córką, szczególnie ta nieśmiałość i jednocześnie ciekawość Dziewczynki wtulonej w swoją mamę.
W Sarmacji to czasy popularności portretu, im bardziej realistycznego, tym lepiej, Czechowicz jednak niechętnie podchodził do takich zamówień. Kilka wiszących na wystawie tego typu obrazów bardzo dobrze pokazuje żywy zmysł obserwacji u ich autora – modele wyglądają jak żywi, uchwyceni w charakterystycznym dla siebie grymasie. Mógł więc być portrecistą, ale nie chciał.
Urzekła mnie forma prezentacji. Autorzy muszą świetnie czuć epokę, bo przestrzeń jest dynamiczna, wielobarwna, choć ściany białe, jest odczuwalne bogactwo środków tej epoki. Obrazy jednak nie konkurują ze sobą, nie ma poczucia przytłoczenia, o co ze sztuką baroku nietrudno. Genialnym pomysłem była próba odtworzenia w środkowej części sali Zielonego Pokoju z Podhorzec, z udawanym kominkiem, lustrem (niektóre panie w wieku młodszym nie potrafiły się oprzeć odruchowi robienia sobie w nim zdjęcia), stołem na środku – na jego blacie leżały zdjęcia z wnętrz pałacu – sam budynek istnieje tylko szczątkowo, dobity powojennym pożarem, ale są szanse na rewitalizację. „Ściany” tego gabinetu mają okna, więc nie ma się wrażenia klatki, a wszystkie przestrzenie wystawy nawzajem się przenikają.
Najbardziej poruszył mnie ostatni obraz na tej wystawie, przedstawiający ekstazę (?) św. Franciszka. Aż musiałam się upewnić, że to autorstwa Czechowicza, bo w pierwszym odruchu zaczęłam się zastanawiać, co tam robi dzieło młodopolskiego malarza. Niesłychanie proste, jeśli chodzi o środki: ascetyczna kolorystyka, ruchu de facto nie ma, zamiast pęczków aniołków – płonący pod sklepieniem kaganek. Mimo to porusza do głębi i zostaje w pamięci. Chyba najlepszy dowód na kunszt mistrza Szymona.

Więcej takich wystaw! Tylko bez izolacji, bo są za ładne, żeby stać za zamkniętymi drzwiami…