Dwa kazania

Przez najbliższy czas pewnie wszystko będzie mi się kojarzyło z br. Gwalą i braćmi konwersami/współpracownikami, więc słuchając dzisiejszego kazania, a właściwie dopowiedzi do niego tuż przed rozesłaniem, oczywiście pomyślałam o bracie bibliotekarzu.

Było głównie o efekcie cocktail party, czyli mechanizmie sprawiającym, że nawet w największym szumie imprezy potrafimy usłyszeć swoje imię i wtedy podświadomie skupiamy się na wypowiedzi, której część ono stanowi. Oraz o tym, że Bóg zna nas wszystkich po imieniu, co o. Rafała bardzo zachwyciło i zadziwiło.

A mnie oczywiście przywiodło na myśl br. Gwalę i jego staranne, oraz skuteczne!, uczenie się imion braci i ojców. Pomyślałam sobie, że to jedna z tych cech, które były świadectwem jego upodobnienia do Mistrza – znał wszystkich w klasztorze (a potem nie tylko w tym klasztorze) po imieniu. I tak, to było zadziwiające, a jednocześnie piękne, pewnie dlatego zostało w pamięci wielu, którzy go znali.

Chodzi za mną też kazanie o. Jacka Pietrzaka ze styczniowej mszy rocznej za zmarłych. Zaczął od tego, że współcześnie wskazówki duszpastersko-psychologiczne są takie, żeby nie mówić o miłości, bo każdy rozumie pod tym pojęciem co innego, ale raczej o bliskości, bo to intuicyjnie „chwytają” wszyscy i każdy jej pragnie. Przy tym założeniu jeśli powiemy, że wieczność oznacza bycie w bliskości z Bogiem, to każdy się ucieszy. Usłyszałam, z deczka osłupiałam, a potem przypomniało mi się wtłaczane mi do głowy przez matematyczkę w podstawówce (nota bene rewelacyjnego pedagoga): „Każdy kwadrat jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem”.

Miłość jest pojęciem szerszym i to, co chrześcijaństwo ma na myśli, mówiąc o miłości, mamy opisane w 1 Kor 13. Bliskość zaś, hm. Pomijam to, że na przykład osoby w spektrum autyzmu mogą unikać bliskości, zwłaszcza fizycznej. Są też ludzie, którzy w wyniku tego, jak byli wychowywani albo jakiejś traumy, mają tak zwany unikowy styl przywiązania, a więc starannie unikają czego? Bliskości! I teraz wyobrażam sobie, co taka osoba słyszy, kiedy mówi się jej, że wieczność to będzie bliskość z Bogiem. Nie ma to jak wewnętrzna panika, najczęściej bez jasnego określenia, co jest jej źródłem, w trakcie liturgii…

Bliskość może też być toksyczna, kiedy polega na drenowaniu z drugiej osoby emocji lub wsparcia, coś na kształt jemioły czy innego pasożyta. To z wizji nieba robi z kolei obraz dość piekielny czy tam kojarzący się z Matrixem i ludźmi jako bateriami.

Wreszcie, moim zdaniem zasadnicza, różnica. To, że jestem z kimś blisko, oznacza, że w każdej chwili mogę odejść. Na tej samej liturgii blisko mnie stało kilka osób. Po niej każdy z nas poszedł w swoją stronę. Bliskość, czy nawet intymność, w relacji nie musi oznaczać, że ta relacja jest trwała, że komuś się nie odwidzi i nie odejdzie, bo mu się akurat ta bliskość znudzi albo znajdzie ciekawszą. Miłość z kolei oznacza zaangażowanie, decyzję – dlatego Kościół domaga się małżeństwa, a więc publicznego zdeklarowania „na sztywno”, na dobre i złe, że zrobi się wszystko, by utrzymać relację.

Ma ona też innych charakter, św. Paweł nie bez powodu odwołuje się tu do obrazu jedności ludzkiego ciała. W przypadku miłości, po pierwsze, jest to relacja dwóch podmiotów, które są na pewnym poziomie tożsame, ale jednocześnie (co jest kluczowe!) istnieje między nimi różnica i to tak głęboka jak odmienność płci w przypadku człowieka, która obejmuje całą jego cielesność, od poziomu genetycznego po psychiczny. Ten splot tożsamości i różnicy sprawia, że w miłości my się ze sobą „zrastamy” i odejście przypomina rozerwanie żywego organizmu. Do tego stopnia, że na liście najbardziej stresujących wydarzeń w życiu trzy pierwsze miejsca to: 1) śmierć współmałżonka; 2) rozwód; 3) separacja (zob. TUTAJ). 

Ponadto, i to też jest kluczowe, miłość jest możliwa tylko w takiej sytuacji, kiedy osoby w relacji zachowują swoją autonomię – w Trójcy jedność jest tak pełna, bo różnica Osób jest tak doskonała. To oznacza, że nie może być mowy o zlaniu, wchłonięciu, utracie samej/samego siebie, jeśli relacja to miłość. Kiedy Bóg zaprasza nas do wiecznej szczęśliwości, jest to zaproszenie do nierozerwalnej więzi, szanującej, czy wręcz zakładającej naszą wolność i zachowanie tożsamości. Więzi życiodajnej, zakładającej niekończący się rozwój i wzrost, bo Pełnia Chrystusa jest niewyczerpana, a do niej dorastamy po drugiej stronie śmierci, już bez kłód pod nogi rzucanych przez diabła. Rozumiem przez nie przeszkody w komunikacji, bo to przestrzeń, w której dokonuje się zjednoczenie między tymi, którzy są wolni.

Miłość to zdecydowanie więcej niż bliskość. Jest bogatsza, zaangażowanie w nią pociąga za sobą większe ryzyko, ale też daje zdecydowanie większą stopę zwrotu. Jest jak zaproszenie na wyprawę z czarodziejem i trzynastoma krasnoludami – można zostać w przytulnej norce i cieszyć się bliskością znajomego świata albo spakować i wyruszyć w drogę, z której nigdy już nie będzie powrotu do dawnej rzeczywistości i dawnego ja. Za to pokona się smoka i otrzyma miejscówkę na okręcie płynącym do Valinoru.

Nie, bliskość to nie to samo, co miłość, i wcale nie jest pojęciem bardziej zrozumiałym. W swoim myśleniu pozostanę jednak przy obrazie nieba jako wiecznej miłości. Bliskość dostanę w pakiecie.

Dodaj komentarz