Kult Jordana został zatwierdzony dopiero w 1826 roku, co sprawia, że zupełnie inaczej spoglądam na czterysta lat, które św. Jacek musiał czekać na swoją kanonizację. Wszak mogło być gorzej… Odsuńmy jednak na bok miłość uszczypliwą i przypatrzmy się drugiemu, po Dominiku, mistrzowi generalnemu zakonu (czy jaką tam wtedy stosowano tytulaturę).
Jeden z jego najstarszych portretów (fresk w konwencie św. Pawła w Wormacji) przedstawia jasnowłosego mężczyznę patrzącego z łagodnym zatroskaniem. O takim:

Zatroskaniu się nie dziwię – był przełożonym dominikanów piętnaście lat. Bracia wybrali go jednogłośnie w 1222 roku i najwyraźniej byli zadowoleni z tej decyzji, skoro byli mu posłuszni tak długo. Ze stanowiska został dopiero, hm, zmyty przez sztorm na Morzu Śródziemnym, kiedy wracał z wizytacji klasztorów w Ziemi Świętej w lutym 1237 roku. Od początku kaznodzieje uważali go za świętego (o czym ewidentnie świadczą promienie wokół jego głowy na powyższym fresku), jednak, jak już wspomniałam, nie odczuwali szczególnej potrzeby upubliczniania tego przekonania.
Wspomnienie Jordana w kalendarzu dominikańskim poprzedza dzień poświęcony Reginaldowi z Orleanu. Był on prawnikiem, człowiekiem świetnie wykształconym i równie drażliwym na punkcie własnej wartości. Jak Ojciec Dominik dopatrzył się w nim powołania do bycia żebrzącym kaznodzieją, pozostanie na wieki tajemnicą Kastylijczyka. Ostatecznie jednak, do spółki z Matką Bożą, przyoblekli Reginalda w habit i tak stał się on, jak to ujął jeden z anglojęzycznych OP, the first big catch (pierwszą znaczną zdobyczą) zakonu. Chodzi nawet nie tyle o jego wykształcenie, co niesłychany talent kaznodziejski i powołaniowy. I jak w kalendarzu poprzedza Sasa, tak też w historii był tym, który pomógł mu odkryć powołanie.
Jordan miał wtedy trzydzieści lat, świetne wykształcenie teologiczne zdobyte na Sorbonie, wielkie pragnienie świętości i przyjaciela. Henryka zresztą. Uznał, że skoro odkrył tak wielkie dobro, jak życie dominikańskie, to nie będzie po nie sięgał sam. Dotąd pracował na przyjacielem, aż ten, z niewielką pomocą dominikańskiego oficjum, zdecydował przyjąć habit razem z Sasem. Nie da się ukryć, że było to prorocze.
Tempo, w jakim po obłóczynach Jordan został doceniony przez dominikanów, jest porażające. Już w następnym, 1221 roku, mianowano go prowincjałem Lombardii, a w 1222 został wybrany przełożonym zakonu. I zanim w czyimś serduszku pojawi się podszept ducha zazdrości, śpieszę wyjaśnić, że to stanowisko wtedy bynajmniej nie było związane ze splendorem. Prędzej coś z gatunku: szacunek taki se a roboty w… nadmiarze.
Zakon był nowy, zatwierdzony pięć lat wcześniej, w całej Europie miał 30 domów (w tym jeden w Krakowie, in statu nascendi, ale bracia już byli przy kościele Świętej Trójcy) i liczył ok. 300 zakonników. Miał też mocne oparcie w kard. Hugolinie z Ostii, który wkrótce zostanie papieżem, ale też w ówczesnej kościelnej rzeczywistości był „dziwactwem” – ni to kler diecezjalny, ni to mnisi, chodzą i żebrzą, co nie pasuje do wizji tego, jak ksiądz być powinien, do tego ich nowicjat, mówiąc potocznie, zassysa z uczelni teologicznych co zdolniejszych studentów, czyli rośnie konkurencja dla kanoników na uniwersyteckich stołkach. Niepokojąco też przypominają albigensów, chociaż nauczanie jakby ortodoksyjne… Jak kiepsko postrzegano dominikanów świadczy chociażby to, jak rozpaczliwie jeszcze w latach czterdziestych XIII w. rodzina usiłowała odwieść od takiego powołania Tomasza z Akwinu.
Jordan jakby tego nie zauważał. Wykorzystuje technikę opracowaną już przez swojego poprzednika i wyrusza do miast uniwersyteckich z misją pomnożenia liczby dominikanów. Z listów do bł. Diany m.in. wiemy, że zanim zaczynał głoszenie, nakazywał zwykle uszycie kilkudziesięciu habitów, żeby od razu oblekać chętnych. Zresztą pewnego razu i tak jednego habitu zabrakło, więc współbracia się zrzucili, zrzucając po jednym z elementów stroju zakonnego (najgorzej miał ten, co oddał tunikę…).
Zakłada też klasztor mniszek, choć początkowo pozostali współbracia niechętnie patrzą na takie fundacje (wolą głosić, niż robić za kapelanów, poza tym mniszki potrzebują też finansowego wsparcia i w ogóle to Prouille wystarczy. Zresztą jest przecież też św. Sykstus w Rzymie!). Do spółki ze wspomnianą Dianą Andalo fundują klasztor żeński w Bolonii, do tego po ciężkich przeprawach z ojcem fundatorki. Jordan musiał być pamiętliwy, bo w listach przebija niejaka niechęć do rodziciela mniszki, nawet jak temu ostatniemu się już odeszło do Pana.
Zresztą korespondencja ta jest pięknym świadectwem dominikańskiej duchowości, że tak powiem, w praktyce, a nie w traktatach. Jordan mityguje ascetyczne zapędy mniszek, wskazuje na pierwszeństwo aspektu pielęgnowania cnót, szczególnie miłości do Oblubieńca. Jednocześnie jest tam wiele detali z życia codziennego, troski także o doczesne potrzeby – w końcu łaska buduje na naturze a prawda o Wcieleniu jest jedną kluczowych dla kaznodziejskiej duchowości. Chociaż tłumacz tych listów na język polski (nota bene – mistrzowski) o. Paweł Krupa usłyszał od jednego z ojców-decydentów, że przetłumaczył jakąś, uczciwszy oczy, „pornografię”, to jednak, moim przynajmniej zdaniem, nie relacja przyjaźni zakonnika i mniszki jest kluczowa w tych tekstach. Niestety, nie mamy listów Diany, bo utonęły razem z ich adresatem, one zapewne dopowiedziały by także sporo.
Piętnaście lat przełożeństwa to ciągłe podróże, nieustanne prawie głoszenie, co roku przewodniczenie kapitule generalnej zakonu, zaangażowanie w politykę kościelną (jakoś trzeba było nawigować rozrastającym się, ale wciąż małym OP stateczkiem w tej rzeczywistości…), a wtedy oznaczało to też udział w polityce międzynarodowej. Jordan wycisnął na powstającym zakonie tak mocną pieczęć, że niektórzy dziś uważają go za współzałożyciela. Wystarczy podać, że za jego przełożeństwa liczba dominikanów wzrosła ponad dziesięciokrotnie! Nadto Sas napisał jedno z podstawowych źródeł do początków zakonu – Książeczką o początku Zakonu Kaznodziejów oraz zostawił po sobie wiele listów, miał też oczywiście wpływ na kształt praw i zwyczajów dominikanów, chociaż tu bardziej kluczową rolę odegrają jego następcy.
Wtedy przyszedł 12 lutego 1237 roku. Jordan obchodził w ten dzień siedemnastą rocznicę przyjęcia do zakonu i w ten dzień lub dzień później Pan zabrał go do siebie. Kiedy morze wyrzuciło zwłoki, pochowano je w Akce. W XVI w. otwarto jego grób, a wtedy okazało się, że ciało nie uległo rozkładowi. Dziś nie wiemy, gdzie jest pochowany – kolejne wojny, przebudowy i nadbudowy zatarły pamięć o tym miejscu.
Zostawił po sobie dynamicznie rozwijającą się wspólnotę, o której dalsze trwanie nie musiał się już martwić. Budując jej „masę” tak naprawdę odcisnął bardzo mocny ślad na historii świata, także naszego kraju (on m.in. wyznaczył pierwszego prowincjała polskiej prowincji). Ze źródeł można wyczytać, że był dobrym pasterzem, bo świetnie odpowiadał biblijnej charakterystyce tego, który owce zagubione odnajduje, zranione opatruje a tłuste i dorodne ochrania. Może jeszcze tylko dorzuciłabym, że niesforne skutecznie sprowadza do pionu – jeden z możnych ówczesnego świata wspominał spotkanie z Sasem jako zderzenie z Janem Chrzcicielem. Potrafił być nieugięty, a jednocześnie kiedy jeden z bardziej zasadniczych ojców zrugał braci studentów, że się śmieją w chórze, on zrugał tego ojca a braciom powiedział: „Najdrożsi, śmiejcie się, ile możecie! (…) Zaprawdę powinniście się śmiać i radować, bo wyszliście z diabelskiego więzienia. (…) Śmiejcie się więc, najdrożsi, śmiejcie się!”.
I może z tym przesłaniem od bł. Jordana Sasa was zostawię…