[MC 2024 lato]

Dzień wstał piękny, z tych idealnych na wędrówkę. Bez pośpiechu się zebrałam i żwawo podążyłam dorocznym zwyczajem na Wiktorówki. Dla mnie to trasa testowa – po tym, ile czasu zajmie mi jej przejście i w jakim stylu, widzę, jak u mnie z kondycją (spoiler: jest ślimaczo, ale w normie). Poszłam więc zmierzyć się sama ze sobą i pocieszyć pogodą.

Na razie tłumów brak, głównie państwo w średnim wieku, ewentualnie rodziny, ale jeszcze nie tyle, co w wakacje. Na szlaku część dawnych wiatrołomów pięknie zarasta, za to okolica kaplicy została dość wyraźnie przerzedzona i żal mi tych drzew, jakoś tak łyso bez nich, nawet jeśli widoki na okolicę ładniejsze. Ojciec Mateusz (ale nie ten od dochodzeń w Sandomierzu) powiedział, że wycięli świerki zeżarte przez korniki. Wierzę, ale mam jednocześnie wrażenie, że również nieco jodeł odeszło do krainy wiecznego szumu.

W każdym razie kaplica prezentuje się pięknie. Już na wejściu zauważyłam, że była wymiana oświetlenia na energooszczędne i został zainstalowany monitoring. Co prawda tabliczka o nim mała, malutka, ale co kamera ma nagrać, to nagra. Mówiąc inaczej, nowoczesność w domu i kaplicy, w której wymieniono całą instalację elektryczną. I słusznie, w drewnianym budynku lepiej uważać na elektrykę.

Weszłam na plac i pierwszym mieszkańcem, którego dojrzałam, był Stefan stojący na progu herbaciarni. Zawołałam i sądząc po ruchu ucha, usłyszał, ale oczywiście olał – poszedł za sklepik w jakichś kocich celach. A ja poszłam przywitać się z Gaździną i pomodlić, głaskanie kota zostawiając sobie na później (tzn. nadzieję na takowe, bo nie było powiedziane, że pan Kot będzie sobie tego życzył).

Potem zeszłam na herbatkę, a że w kuchni siedział rzeczony ojciec, to pogadaliśmy, z lekkością przechodząc od tematu zmian personalnych (władze prowincji nie poddały się sugestywności przekazu mediów publicznych i do Sandomierza wysłały o. Bartka, nie Mateusza), przez fiakrów w Dolinie Rybiego Potoku (do Morskiego Oka), remonty i wycinki, na historyjce o Stefanie skończywszy.

To ostatnie wynikało z objawienia się w kuchni rudego, który po chwili refleksji na rogu kontuaru stwierdził, że jednak przyjrzy się swojej misce (kto wie, może człowiek się domyślił i wrzucił saszetkę jedynie słusznego mokrego pokarmu do tego suchego żwiru nazywanego karmą), a że wizja lokalna nie wykazała żadnych zmian w konsystencji zawartości miski, postanowił opuścić lokal. Podczas opuszczania łaskawie zezwolił na jedno głaśnięcie, ale ponieważ nie posiadałam żadnej mokrej karmy, nie zyskałam też zainteresowania.

Zeszło więc na koty. Opowiedziałam o tym, jak kilka lat temu w mojej rodzinnej wiosce lis polował na te futrzaki, niestety jego ofiarą padła też kocica mojego bratostwa. Na to ojciec potwierdził, że faktycznie, rude psowate poluje na koty, jednak Stefan w bliżej nieokreślony sposób (obstawiam jego jedyną w kocim rodzaju osobowość… ewentualnie skutek bycia wychowanym przez Rebe, już psiej pamięci) zaprzyjaźnił się z okolicznym lisem. Chadzają nawet razem pogapić się na owce na Rusince! Odpowiedziałam, że może kolorystyczna tożsamość zrobiła swoje, ale chyba argument był mało przekonujący.

A tu dowód na to, w jak trudnych warunkach i z jakim wielkim narażeniem zdrowia, a może i życia!, ojcowie pracują w kuchni…

Pogadalim, przyszedł czas na mszę. Przeczytałam, psalm też, bo nie było chętnych do śpiewania, chociaż potem się okazało (ojciec intonował pieśni i części stałe), że ludzkość jednak śpiewa i to dobrze. Oj nieładnie się tak czaić, nieładnie.

Po mszy wymiziałam kota (nawet nieco mi pomruczał), zebrałam rzeczy i po pożegnaniu poszłam na oscypki i pejzaże z Rusinowej. Na słynnej pułapce na emerytów, czyli schodach za kaplicą, spotkałam małżeństwo, z którym byłam kilka lat temu na pielgrzymce na kanonizację JPII. Przez chwilę poblokowaliśmy szlak, bo znalazło się sporo wspólnych tematów. Też dopiero przyjechali, więc jest szansa, że gdzieś na siebie wpadniemy.

Na Rusince bez zmian: pachnie dymem i smakuje oscypkami, widoki cudowne, owieczki puchate (ale stado jakby mniejsze), doszedł przynajmniej jeden szczeniak owczarków, border collie dalej nadpobudliwy, a wybitnie uzdolniony do zaganiania kundelek daje radę. Dosiadłam się do ławy, przy której starsze małżeństwo rozwiązywało krzyżówki. Niesłychana klasa w zachowaniu, świetnie zaopatrzeni i idealnie już ze sobą dograni. Był wokół nich taki fajny klimat spokoju, przed odejściem pożyczyli mi dobrego szlaku i zostałam z podziwem dla nich. Piękni ludzie.

Po obiadku ruszyłam w stronę Polany pod Wołoszynem. To był świetny dzień na ten szlak i okazało się, że kondycyjnie też dałam radę dotrzeć do Wodogrzmotów. Przy takim nasłonecznieniu i ciepłocie świetnie się idzie tą trasą, bo prowadzi ona głównie przez las. Mnóstwo tam omszałych kamieni i pni, już murszejących. Świerkowe zagajniki, podmokła polana i dwa mostki nad potokami – serce każdego romantyka byłoby w pełni usatysfakcjonowane. Moje było bardzo, chociaż jak na romantyczke mam zbyt dominikanskie (czyt. lekko zgryźliwe) serduszko, po prostu lubię dziwne chaszcze i ścieżki.

Na szlaku ludzi bardzo mało, na pierwszą (i jedyną na tej dróżce) wycieczkę wpadłam, już schodząc do drogi do Morskiego Oka. Jeden nauczyciel wybrał się z, tak na oko, dwudziestką licealistów na ten szlak. Części zabrakło cierpliwości i mijałam ich wyżej, większa grupa rozsiadła się na szlaku (sic!). Z pytania nauczyciela, ile jeszcze jest do rozejścia się szlaków, wnioskuję, że sam szedł pierwszy raz tą drogą. Cóż, wyobraźnia bywa towarem luksusowym. Całe szczęście, że tam wystarczyło iść prosto, żeby trafić na czarny szlak, więc pewnie obyło się bezboleśnie. I tego życzę i jemu, a przede wszystkim dzieciakom.

Inny, sympatyczniejszy obrazek ze szlaku: panią obtarły buty. Widziałam ich już wcześniej, bo szli kawałek przede mną. Kiedy ich dogoniłam, to pan klęczał przed panią i jej opatrywał stopę. Było coś pięknego w tym usłużeniu człowiekowi, na którym mu zależało.

Kiedy zeszłam do asfaltu, tylko wypłynęła na powierzchnię mojej świadomości myśl, smyrająca wcześniej podświadomość – w tym roku wegetacja w Tatrach jest wyjątkowo bujna. Niestety, równie bujny jest wyrój wszelkiego rodzaju owadów, które nachalnie domagają się kontaktu z żywnością, tudzież naskórkiem. W każdym razie w Dolinie Filipka zatrzęsienie storczyków, a przy asfalcie do Moka mnóstwo naparstnic, jeszcze nigdy nie widziałam ich tam tak dużo.

Storczyki nie wyszły ostro, nadrobię przy kolejnej sposobności.

Z obfitości zielonego korzysta też fauna – niedaleko przed Palenicą z krzaczorów wystawał zad łani. Musi karmi, bo straszliwie kościsty. Mimo nalegań turystów z telefonami odmówiła zapozowania w inny sposób, co swoją drogą miało też nieco zabawny aspekt.

Dużo fasiągów, ale mało wypchane. Dużo też Arabów, podejrzewam, że nadal trwa zainteresowanie Tatrami Saudów, podobno niektórzy w Zakopanem kupili sobie nawet apartamenty. Schodziłam około 15, a spora część z nich dopiero szła/jechała w górę. Dobrze, że dzień jest długi, nie będą się musieli przekonywać na własnej skórze, że w górach w nocy jest ciemno, jak głosi słynna tabliczka w jadalni w schronisku nad tym stawem.

Wieczór był piękny, a jutro mają być przelotne deszcze. Wybieram się do Zakopanego, przy okazji też co nieco pozwiedzać w Kuźnicach. To jutro, a dziś zostaje w cieplutkiej pamięci, bo to było piekne otwarcie urlopu.

Dodaj komentarz