[MC 2024 lato] Burze in spe et in actu

Obudziłam się dziś późno po wczorajszej wędrówce, wyjrzałam przez okno i stwierdziłam, że prognostów chyba pogrzało. Zapowiadali na dziś około południa burze, a niebo było błękitne. Półtorej godziny później musiałam odszczekać moją opinię o obsłudze meteo, bo niebo zaczęło zmierzać w stronę takiej stylizacji, która wciąż się pogłębia:

Duchota jak w środę, nad Tatrami chmury coraz gęstsze, ale idąc po zakupy, wypatrzyłam, że kwitnie już lilia złotogłów w ogródku jednej z gospodyń, więc na pocieszenie pogodowe zrobiłam jej zdjęcie. Cudność.

Wczoraj sytuacja pogodowa o poranku była zdecydowanie odmienna – do moich ledwo przebudzonych uszu dotarł szum deszczu. Taki konkretny, nie jakieś tam siąpionko. To oznaczało rezygnację z ambitniejszych planów wyjścia, stawiając pod znakiem zapytania nawet te mniej ambitne. Na szczęście po godzinie deszcz ustał, więc szybko się spakowałam, przebrałam i stwierdziłam, że przynajmniej pójdę sobie na Wiktorówki na mszę, a może potem uda się gdzieś dalej.

W klasztorku tylko o. Jerzy (o. Bartek już od tygodnia w Sandomierzu, o. Mateusz gdzieś wyjechany). Siedliśmy, pogadaliśmy, pofotografowałam Stefana i wygłaskałam. Przyszedł pan Andrzej, który kanotoruje, więc na mszy pośpiewaliśmy konkretnie, nawet jeśli była nas raptem szóstka wiernych (deszczowa pogoda ma swoje uroki, szczególnie w tym sanktuarium). W międzyczasie wyszło słońce, przyszedł deszczyk, znów wyszło słońce – dzień jak codzień.

Zamarzyła mi się Gęsia Szyja, chociaż było duszno i pogodowo niepewnie. Czasowo też, bo zagadaliśmy się z ojcem po mszy, a ja jeszcze potem poszłam sobie pogadać z Gaździną. Na Rusince wyjątkowe pustki, chmury płynące i grożące, ale stwierdziłam, że z cukru nie jestem – zaryzykuję, szczególnie że w prognozowym menu nie były przewidziane burze na tym terenie.

Mówiąc inaczej – zaczęły się schody. Długie, piękne i zdolne przećwiczyć cierpliwość każdego. Przyjęłam taktykę na ślimaka, zakładając, że czasu mam dużo i ile mi zajmie przejście, tyle mi zajmie. Jak już weszłam w las, zaczęło kapać – siakieś nieszczelne te chmury były. Uznałam, że mogę zmoknąć, ale plecak przydałoby się zabezpieczyć, co też uczyniłam. Na szlaku nieco więcej straceńców, niektórzy najwyraźniej nieświadomi swojego statusu, inni świadomie przyjmujący go na klatę, tudzież biust.

Nie mogę się nazachwycać bujnością tegorocznej wegetacji, na zdjęciach niestety nie potrafię oddać tego bogactwa, a przede wszystkim jego urody. Zerwa kulista szaleje, podobnie storczyki. Kwiecie pachnie, na szczęście nie mam gruźlicy i ta konstatacja Danuśki nie skończy się odpłynięciem do lepszego świata. Ale odpłynąć z zachwytu da się, szczególnie że widoki z Gęsiej na Dolinę Białej Wody i Dolinę Waksmundzką na też były wspaniałe.

Po krótkiej sesji fotograficznej ruszyłam w stronę Równi Waksmundzkiej. Nieśmiało marzyła mi się Hala Gąsienicowa, jednak najpierw zobaczyłam charakterystycznie udramatyzowane chmury, a kiedy robiłam zdjęcie kładce prowadzącej na rówień, rozległ się z nich charakterystyczny głęboki, niski dźwięk. Organizm zareagował odruchowo – podskoczyła adrenalina i korzystając z dodatkowego wsparcia hormonalnego zagęściłam ruchy, w cichej nadziei, że zdążę dotrzeć przynajmniej do Psiej Trawki, zanim burza się rozhula.

Dodatkowego dramatyzmu dodawał widok lasu poharatanego halnym. W jednym miejscu wciąż leży w poprzek szlaku pień wyharatanego z pnia świerka. W innym – wiszą nad drogą drzewa wyrwane z korzeniami. Memento, dlaczego jak wieje halny, nie należy wchodzić do lasu. Przypomniało mi to też historię, którą opowiedział o. Jerzy o dniu, kiedy wiał halny, taki z konkretniejszych (kilka osób wtedy zginęło), tymczasem do kaplicy przychodzili ludzie, i to z małymi dziećmi, takimi w wózkach. I jeszcze się cieszyli, że nie musieli kupować biletów! Jaka uprzejmość ze strony TPN, że nie żąda dopłat do prób samobójczych na swoim terenie!

Cóż, przynajmniej to im zostało na pocieszenie, bo jak msza się skończyła, to przyszedł komunikat, że Droga Oswalda Balzera jest zablokowana w obie strony. Nawet jeśli Bóg nad nimi czuwał i przeżyli, to czekał ich dłuższy posiad tam, gdzie dotarli. Oby dało im to do myślenia.

Szłam więc sobie śpiesznym krokiem, niebo powarkiwało, żwir szeleścił pod stopami, ale po jakimś czasie nawet deszcz ustał. Ołowiana szarość nieba, już bliżej Psiej Trawki niż dalej, powoli się rozjaśniała. Miałam szczęście – burza spłynęła Doliną Suchej Wody do Murzasichla, oszczędzając szlak i wędrowców.

Część drogi od wspomnianego rozejścia się szlaków do wyjścia z doliny przeszła mi na wspominaniu wystawy w Kościelisku, bo szczególnie w dolnej części tego szlaku widać, co wyrzeźbiło tę drogę. Niema potęga lodowca, który tu sobie spływał, a potem się roztopił, zostawiając potężną morenę i ilość materiału skalnego, która po prostu poraża, jeśli pomyśleć, że to wszystko stoczyły w dół masy lodu. Widać też na osuwiskach na zboczach potoku morfologię podłoża. Patrząc na to wszystko czułam się taka malutka i nieznacząca wobec tego ogromu. Od dawna już nieobecnego, ale wciąż widocznego w przestrzeni.

Teraz pozostało pytanie, jak długo będę czekać na busa. Moje śródstopie coraz dosadniej wyrażało swoje zdanie na temat pośpiesznego dreptania w dół po szutrowym podłożu, rzecz jasna nie była to opinia pozytywna. Na przystanku nie ma na czym przysiąść, a perspektywa dłuższego stania posiadała wyraźne znamiona surowej pokuty. Nie żebym nie miała za co pokutować, ale liczyłam, że i tym razem Pan będzie miłosierny. I był – busik podjechał, tylko nieco opóźniony, dzięki czemu jeszcze cztery osoby na niego zdążyły. Po koniecznych czynnościach higienicznych i spożywczych padłam w pościel i odpłynęłam. Poranek wstał słoneczny, a w porze obiadowej przez okno wpada przyjemnie naozonowane powietrze po burzy. Nad górami wciąż chmurno. Na jutro zapowiadana jest ładna pogoda. Zaufam i zobaczę, gdzie mnie to zaprowadzi.

Dodaj komentarz