[MC 2024 lato] Burza i koronki

Prognozy bezlitośnie zapowiadały zlewę i burze, a że jestem człowiek w wieku dojrzałym (przynajmniej metrykalnie), to w życiu już wystarczająco dużo zmokłam. Dlatego z wyjścia w góry zrezygnowałam, za to przestawiłam się na wzbogacanie kulturalne. Zaczęło się jednak od tego, że bus, na którego wyszłam, okazał się jeździć tylko w dni nauki szkolnej (nie ufajcie opisom w internecie…), więc wróciłam do pensjonatu, by zaczekać na następny.

Okazało się, że była to podróż do jądra ciemności, bo z dusznego, ale suchego MC wjechaliśmy w pogrążone w chmurach i wkrótce zalane Zakopane. Wysiadłam na Bystrem, bo stwierdziłam, że zajrzę do św. Antoniego na adorację. Wydobyłam parasol i ruszyłam w szarówce w stronę sanktuarium. Oświetlony ciepłym światłem ołtarz z wystawionym Najświętszym Sakramentem widziałam już ulicy, bo prześwitywał zapraszająco przez drzwi kościoła i drzewa rosnące na zieleńcu przed budynkiem. Kontrastował wyraziście z przyszarzałymi przedburzowo kolorami jak płonące w szarości zmierzchu ognisko, więc skorzystałam z zachęty.

Ledwo weszłam i się rozgościłam, za ścianami zagrzmiało i załomotało o dach ulewą. Mogłam je już potraktować jedynie jako uspokajający dźwięk podnoszący przytulność miejsca. Tak, kiedy wychodziłam, znów tylko siąpiło. Męcząco, ale bez szczególnego natężenia. Przydała się kurtka, bo jednak burza ochłodziła powietrze i jeszcze jedna warstwa tkaniny była wskazana. W każdym razie Gospodarz, do którego szłam z wizytą, oraz jego wierny kaznodzieja uratowali mnie przed przemoczenie, bo obstawiam, że to ich wyczuciu czasu zawdzięczam suchość mojej osoby.

Przeszłam się Bulwarami Słowackiego do ronda i nabyłam kubeczek TPN (wygrał niedźwiedź, głównie dlatego że towarzyszą mu jagody, po galicyjsku: borówki). Nabytek jest już użytkowany i bardzo mnie cieszy.

Spacer był długi, bo budynek Muzeum Tatrzańskiego, który był moim celem, stoi niedaleko dolnego końca Krupówek. Miejsca wystawienniczego sporo, więc i dużo się tam dzieje – mnie interesowała wystawa czasowa Lekcja z kolekcji. Jest to cykl wystaw w różnych oddziałach muzeum, na których prezentowane są stroje góralskie. Okazuje się, że w zbiorach muzeum są ubrania nawet z końcówki XVIII wieku! To skutek połączenia jakości tkanin i poziomu rzemiosła z dbałością o stroje świąteczne, bo głównie takie przetrwały. Nie bez znaczenia było też zaangażowanie inteligencji (w drugiej połowie XIX wieku), która takie stroje oraz akcesoria (spinki do koszul, pasy etc.) kolekcjonowała.

Półlegalnie zapuściłam oko do sali wystawy stałej na parterze, sfociłam misia, którego pamiętam jeszcze z mojej bytności w MT za dzieciaka w podstawówce, po czym pojechałam przeszkloną windą na wskazane piętro. Muszę przyznać, że budynek po remoncie robi bardzo przyjemne wrażenie, zarówno technicznie, jak i wizualnie.

Co do samej wystawy. Podzielona jest ona na dwie, przenikające się części: muzealnicza (charakterystyka zbiorów, konserwacja, przechowywanie itd.) oraz ściśle „modowa”. Po lewej stronie od wejścia jest moda damska, po prawej – męska. Na wejściu – pięknie intarsjowana skrzynia posagowa oraz… księgi sądowe. Możemy sobie w nich poczytać o procesach o np. rańtuch, który gospodarz X rozpoznał jako żoniny, choć była w niego przyodziana żona gospodarza Y. A że rańtuch zniknął z płota podczas procesu suszenia jakiś czas wcześniej, to podejrzenie o nielegalne przywłaszczenie mienia zrodziło się tak jakoś samo…

To przykład, jak cenne były ubrania, zwłaszcza te odświętne i wierzchnie, że o biżuterii nie wspomnę, głównie koralach. Spódnica czy gorset przechodziły z pokolenia na pokolenie, czasem pięknie haftowane bluzki czy halki też – jest na wystawie piękny strój ślubny, godziny pracy przy hafcie i szyciu, nic dziwnego, że dużo sobie za niego liczono. Spódnica z jedwabiu kosztowała tyle co krowa, a czerwony albo zielony gorset – tyle co cielę. Jedwabny odpowiednio drożej. Na wystawie zresztą są też adamaszki i aksamity, co więcej – kolory nie są wcale krzykliwe, jak mogłoby się kojarzyć z ludowizną i pojawiają się nawet tkaniny ze metaliczną nicią (bo nie podejrzewam złota).

Dwa ostatnie zdjęcia to prezentacja, jakiego kunsztu wymagało takie pocięcie materiału i skonstruowanie gorsetu, żeby jak najmniej zmarnować tkaniny a uzyskać najlepszy efekt. Przepraszam za jakość zdjęć, ale wszystko jest tam w gablotach i światło się odbija.

Z codzienny strojów prezentowana jest na wystawie cucha (kurta) Sabały. Wełniana, niebarwiona, połatana – jak druga skóra. Z mody męskiej zachwyciły mnie jeszcze spinki do koszul. Noszone są blisko serca i to, że na wielu z nich jest monogram IHS, bardzo mnie poruszyło.

Znalazłam też wreszcie odpowiedź na pytanie, jakie obuwie nosili górale zimą. Swojskie wełniane waloneczki! Z dodatkiem skórzanym na stopach, ale waloneczki.

Nadto można popodziwiać prześliczne hafty, a przy tej okazji niesamowitą wyobraźnię hafciarek, wełniane portki, nakrycia głowy, kaftany, pasy, nawet czapki zbójnickie. Całość jest dobrze opisana i, przynajmniej dla mnie, była bardzo ciekawa, pomijając aspekt czysto estetycznej przyjemności płynącej z oglądania rzeczy pięknych i jednocześnie oryginalnych, noszących w sobie ślad tych, którzy je wykonywali, i tych, którzy je potem nosili. Całymi pokoleniami.

A na koniec rysunek z początku XIX wieku – podobno przedstawia górala z Podhala, ale na moje oko ktoś tu się za bardzo zapatrzył we włoskie wzorce i mu na wyobraźnię padło.

Obejrzawszy, uznałam, że przydałaby się jakaś kofeina. Poszłam więc do cukierni Podwórko, gdzie uzupełniłam poziom narkotyku we krwi, doprawiłam torcikiem hiszpańskim (beza pierwsza klasa!) i mogłam już podążyć na przystanek, po drodze zaglądając do paru sklepów w roli apacza (od: „A paczę tylko…” – zasłyszane od jednej z ekspedientek w Krakowie).

Na przystanku razem ze mną czekała grupka z Murzasichla – góralka i niepełnosprawni z opiekunami. Zeszło im w pewnym momencie na tematy kościelne, w tym Wiktorówki. Zastrzygłam uszami i usłyszałam powiedziane z charakterystycznym podhalańskim zaśpiewem: „Tam są dominikanie” [grupka wydała z siebie dźwięk pomiędzy westchnieniem podziwu i odgłosem zazdrości] „Dobre kazania mają, takie życiowe, a nie nie wiadomo o cym”. Nie powiem, miło było usłyszeć taką recenzję.

Kiedy się ukulturalniałam w Zakopanem, do MC dotarł deszcz. Potem się rozpogodziło. A potem znów lało. I w tak w koło Macieju, dzień jak co dzień. Niedziela za to miała być już do życia.

Dodaj komentarz