[MC 2024 lato] Spacer w mleku i otwarty Spichlerz

Zgodnie z prognozą dzień wstał mżysty, a skoro ta część prognozy się sprawdziła, postanowiłam uwierzyć w resztę i pójść na szlak. Wyglądałam jak zwykle w takie dni, czyli jakbyśmy: ja sama i mój plecak wpadli z zbiornik z barwnikiem o kolorze płatków słonecznika. Może kolor mało popularny, ale trudno go przeoczyć, co może być w górach sporym atutem, szczególnie we mgle. Motywująco też działa. Zwłaszcza przy takich klimatach.

Oddychało się za to cudownie – lekko wilgotne powietrze, chłodne, samo wchodziło do paszczy. Wysiadłam na rondzie św. Jana Pawła II (wymiana całej nawierzchni zajęła firmie raptem dwa dni, mistrzowie) i zanim doszłam koło skoczni i Ścieżką pod Reglami do wejścia na szlak, kurtka stała się zbędna. Bilet kupiłam przez internet, więc tylko pochwaliłam się bileterowi, że mam, i weszłam na dróżkę. Kurtka wylądowała w plecaku, kijki w dłoniach i można było zacząć wędrowanie. I pogłębioną refleksję nad tym, czy na wypatrzonej w budkach przy skoczni tablicy z pewnością chodzi o pstrąga. Kto wie, jakie gabaryty i kształty osiągają tutejsze ryby tego gatunku, może niektórym faktycznie bliżej do karpia…

Dolina Białego Potoku to skały węglanowe, co częściowo tłumaczy nazwę, ale też potok spływa tu po pięknych progach i obficie się pieni, rzecz jasna na biało. Sporo tu pięknie wyrzeźbionych skał i pięknie zróżnicowane dno, jest na co patrzeć. Wszędzie zatrzęsienie storczyków, udało mi się wreszcie zrobić dobrą fotkę kukułce Fuchsa, ale były też podkolany, storczyki męskie, gółki. Mokry rok dobrze im służy.

Wędrujących na szlaku niewielu, szłam nieśpiesznym krokiem, żeby się nacieszyć widokami. Zadziwił mnie widok jaskini, do której wejście zabite było „kratownicą” z drewnianych bali (jeden był wyłamany, widocznie ktoś koniecznie chciał zajrzeć do środka). Spod niej wypływała woda, więc uznałam, że to zabezpieczone wywierzysko. Co to było, oświecił mnie dopiero pan Andrzej – w dolinie wydobywano uran i w ten sposób zabezpieczono sztolnie. Jeden spacerek i człowiek ma okazję promieniować, może nie świętością czy bezinteresowną dobrocią, ale zawsze jakoś…

Na ostatniej już prostej przed szczytem spory wiatrołom. Pora na wymianę pokoleniową świerków i w lesie przejaśniało, dzięki czemu jodły i te świerki, które przetrwały, mogą się popisać strzelistością swoich pni. A przy okazji stworzyć małą wizualną przypowieść.

Po wypiciu herbatki sukcesu na rozejściu szlaków i chwili odpoczynku (co prawda klimat był raczej na Koheleta, ale poczytałam sobie ciąg dalszy Księgi Mądrości, też siadło) ruszyłam w stronę Kalatówek. Szlak, rzecz jasna, był mokry i śliski, ale po drodze było tyle cudnej zieleniny, że nie miałam powodów do narzekania. Szczególnie że droga schła szybko. Chyba że nie schła (jak w lesie przy zejściu już na drogę Brata Alberta), to była mokra. W oczy mi wpadła powyższa różyczka i sporo innych kwiatów. Więcej ludzi zaczęło się pojawiać już jak schodziłam z ostatniego przewyższenia (czyli ok. godziny 11), wchodzili właśnie na drogę. Nieco rozbawiło mnie stwierdzenie jednego z panów, że jest rano, więc mają przed sobą cały dzień. No w gruncie rzeczy sporo zależy od punktu widzenia…

Niebo zaczęło się przecierać, zwłaszcza nad Zakopanem. Zrobiłam sobie przystanek przy pustelni św. Brata Alberta, posiliłam się i poszłam pomodlić. Niby obok ludny szlak, ale tam zawsze jakoś tak zacisznie. Lubię to miejsce. Kiedy z niego wychodziłam, słońce zaczęło już dobrze świecić i chyba sporo turystów uznało to za zachętę do wyjścia, bo zaczęłam mijać coraz więcej ludzi. Chwilę się zastanowiłam nad ciągiem dalszym i uznałam, że skoro jestem w Kuźnicach, to sprawdzę, czy tym razem Spichlerz będzie otwarty. I był!

Wystawa nie jest szczególnie rozbudowana i, tak sądzę ze stylu narracji na tablicach, jest skierowana do młodzieży szkolnej. Dużo można się z niej dowiedzieć o Zamoyskich, głównie Władysławie – wreszcie mam jasność co do tego, jak wyglądał spór sądowy o Morskie Oko z przyległościami! Na wejściu intryguje lewitujący nad krzesłem kapelusz i, obok, też unosząca się w powietrzu pomarańcza. Nie będę spoilerować, ale fajnie to ktoś wymyślił. Fajna anegdota jest też sprzedana zaraz na wejściu, doskonale pokazująca charakter i osobowość Zamoyskiego, ale chyba też (to już sama sobie dośpiewałam), dlaczego tak dobrze dogadywał się z góralami – mocno stał na ziemi. Wystawa jest za darmo, więc jeśli bylibyście w tamtych okolicach, warto poświęcić kilka chwil na jej obejrzenie.

Zadowolona z wyników oglądania zeszłam na dół – kończyła mi się gotówka, a Podhale wciąż pozostaje krainą miliona monet, a na pewno tradycyjnej formy płatności. Trzeba było więc spotkać się ze ścianą, a że byłam już na dole a bus i tak mi uciekł, to jeszcze zahaczyłam o Krupówki. Wciąż bez tłumów, ciekawe czy w nadchodzącym tygodniu coś się zmieni.

Dziś myślałam o Gęsiej Szyi, ale ciśnienie, a dokładniej jego brak połączony z parnym powietrzem sprawił, że przebrałam się jednak w sukienkę i zostałam w MC. Cały dzień jest duchota, zza gór wynurzają się całe kłęby ciemnych chmur, ale wciąż nie pada. Rano była msza na zakończenie roku szkolnego, potem sobie poszłam posiedzieć przed Panem w dobrym towarzystwie św. Józefa. I tak jakoś ten dzień mija, tak nieśpiesznie. Nadgryzłam nieco Po piśmie Jacka Dukaja, ciekawe hipotezy, ale nie do końca je kupuję. Książkę z przyjemnością doczytam do końca, bo napisana pięknie. Za mną już startowy kryminał, a dokładnie komedia kryminalna Marty Kisiel osadzona w światku wydawniczym. Było sporo rechotu, bo opisy zdecydowanie adekwatne i dobrze napisane. W poprzedniej części zabiła redaktora, tu nie mogę powiedzieć, kto pada ofiarą, ale też jest zabawnie.

Jutro ma lać. Zobaczymy.

Dodaj komentarz