W ostatnim czasie, pracując nad kolejnym projektem, poznaję ciekawych ludzi i toczymy zdecydowanie interesujące rozmowy. Dotyczące nie tylko projektu. Podczas jednej z nich usłyszałam historię, która mnie głęboko poruszyła, chociaż współcześnie takich opowieści pewnie mnóstwo.
Wierząca, zaangażowana w życie Kościoła rodzina, rodzice praktykujący, ale bez przesadnej dewocji, dzieci wychowywane w wierze. Mimo to nastoletni syn stwierdza, że jak tylko skończy 18 lat, złoży akt apostazji. Kiedy rodzice próbują wpłynąć na jego decyzję, jako ostateczny argument pada: „Wiara pomoże ci poradzić sobie z cierpieniem”. Chłopak reaguje: „Wy musieliście sobie z nim radzić, ja zrobię, co będę mógł, by go uniknąć”.
Biedne dziecko, jeszcze nie wie, że to oznacza zrezygnowanie w życiu z miłości.
Jeśli kogokolwiek lub cokolwiek pokocha, będzie cierpiał. Wcześniej lub później. Nawet ta straszliwie wykrzywiona quasi-forma miłości, jaką jest uzależnienie, niesie cierpienie. A im głębsza miłość, tym ryzyko większej głębi bólu.
Pomyślałam sobie wtedy, że ze współczesnymi nastolatkami warto byłoby oglądać „Cienistą dolinę”. Grający tam Clive’a Staplesa Lewisa Anthony Hopkins na końcu, już po śmierci ukochanej żony, Joy, mówi coś niesłychanie mocnego i głęboko prawdziwego: „Dwa razy w życiu postawiono mnie przed wyborem: jako chłopca i jako mężczyznę. Chłopiec wybrał bezpieczeństwo, mężczyzna wybiera cierpienie. Dzisiejszy ból jest częścią wczorajszego szczęścia. Na to się umówiliśmy”.
Jak widać po tym stwierdzeniu, odmowa przyjęcia bólu nie tylko okalecza ze zdolności do kochania, blokuje także rozwój. Banalne jest to, co napiszę, ale dokonuje się on na drodze kolejnych kryzysów, opuszczania strefy komfortu, zderzania z wyzwaniami i trudnościami, a to boli. Nie ma innej drogi, pozostałe to kręcenie się w kółko po znajomych ścieżkach w parku, a tu trzeba opuścić swoje Shire i wyruszyć na przygodę. Do tego jednak potrzebna jest odrobina szaleństwa, nieco odwagi oraz całe morze nadziei, że wyprawa zakończy się dobrze.
Chyba z tym ostatnim składnikiem obecnie jest najgorzej. Docierają do mnie kolejne informacje o samobójstwach młodych ludzi, na ogół z tzw. dobrych domów. Każda historia jest inna, na pewno na każdą z tych decyzji składało się wiele czynników, jednak moim zdaniem tym, co najskuteczniej odbiera chęć do życia, jest przekonanie, że nic się nie zmieni, że ciemność nie ma końca. I to jest kłamstwo płynące z głębi otchłani, jeśli się w nią wystarczająco długo spogląda, zwłaszcza w samotności, a do tego nie ma się umiejętności czekania, zwanej, najwyraźniej nie bez powodu, cierpliwością.
Chrześcijaństwo mówi: „Kochaj! Będzie bolało, ale każdy ból się skończy, a miłość jest wieczna. Osamotnienie jest iluzją, bo Bóg zawsze jest przy tobie. On, Miłość, w której nie ma bólu. Życie, którego pragnie się coraz więcej, bez końca”. Można wybrać inną drogę, jesteśmy w końcu wolni. Jednak każdy wybór ma konsekwencje, czasem nieodwracalne.
Nie widziałam tego filmu, ale rozumiem współczesnych ludzi młodych, którzy nie potrafią cierpliwie czekać. Jednym z czynników, jak mi się wydaje, może być zanurzenie w świecie wirtualnym, gdzie wszystko jest dostępne na jedno kliknięcie. Jak czekać, jak tęsknić, gdy wszystko jest dostępne w zasięgu ekranu? A życie? Życie wydaje się aż nazbyt wymagające: kiedy trzeba porozmawiać z drugim człowiekiem, wysłuchać go, podejmować decyzje, trwać konsekwentnie w postanowieniach. Trudno to zrobić, kiedy spędzało się życie w świecie wirtualnym, kiedy samemu nie było się wysłuchanym, kiedy, w miarę dorastania, nie dostawało się więcej niezależności w podejmowaniu decyzji i kiedy podjęte decyzje czy postanowienia nie były przemyślane. A to wszystko jest przecież częstym zjawiskiem. Bycie w Kościele oznacza uczenie się odpowiedzialności, wyrzeczenia (w imię wyższych pragnień i wartości), oznacza wreszcie dojrzałość, a prawdziwe dojrzewanie do pełni człowieczeństwa boli.
Myślę, że w Kościele młodzi powinni być traktowani poważniej. Nie wesołe śpiewy, tańce, uwielbienie charyzmatyczne, to powszechne zdziecinnienie zatrzyma młodych w Kościele. Zatrzyma ich apologetyka, odpowiadanie na trudne pytania, zatrzyma ich pokazywanie duchowości zakorzenionej w tradycji Kościoła (ignacjańskiej, karmelitańskiej itd.), uczenie po prostu życia duchowego. I piszę to jako młoda osoba zmniejszająca częstotliwość uczestniczenia w takich uwielbieniach, na co wpływ miało spotkanie właśnie z jedną z tych duchowości. Wbrew pozorom, młodzi wcale nie chcą się bawić albo tylko im się wydaje, że chcą. Oni potrzebują głębi. Bez niej wszystkie rytuały, tradycje praktyk religijnych będą tylko wydmuszką. Pozdrawiam, lubię tu czasem zajrzeć. 🙂
Ciesze sie, pozdrawiam!