[MC] Zakopane z d(r)eszczykiem

Okazuje się, że nawet banalna wyprawa na Krupówki, żeby zrobić ostatnie zakupy przed wyjazdem i pogapić się na spacerowiczów, może podnieść adrenalinę.

Miałam sporo czasu, więc wysiadłam na Rondzie Świętego Brata Alberta, które ma kształt komórki na tym etapie mitozy, kiedy już widać, że będą dwie, ale jeszcze są ze sobą ściśle połączone. Od kilku dni ciągle przychodził mi na myśl św. Antoni, a że lubię i jego, i tutejsze jego sanktuarium, postanowiłam pójść tam na adorację (jest całodzienna, czyli od 7.30 do 18.00).

Bardzo dobrze spędzony czas, wyszłam z wielkim pokojem w sercu i postanowiłam przespacerować się Bulwarami Słowackiego w stronę Krupówek. A jak już minęłam Las Chałubińskich, czyli tak z dziesięć minut w dół, odkryłam, że… zostawiłam w kościele telefon.

Jaki to był kłus! W dodatku przedburzowa duchota i snująca się całą szerokości chodnika wycieczka nie pomagały mi w pędzie (tu wielki szacunek do jednego z uczestników wycieczki, który był na tyle ogarnięty, że zawołał: „Lewa wolna!” – jest jeszcze duch w narodzie i to wieku szkolnego). Oczywiście w duchu błagałam Padewczyka, żeby udało mi się jeszcze to ustrojstwo u niego znaleźć, w końcu jest fachowcem.

Wpadłam do kościoła zdyszana i spocona, by odkryć ojca z córką, którzy właśnie próbowali się ze mną skontaktować. Zamiast po Bożemu się przywitać z Eucharystycznym, od razu rzuciłam się do pytania, czy może znaleźli telefon.

Znaleźli.

W dodatku mój (św. Antoni, jesteś niezawodny!).

A z próby kontaktu wynikło, że z Weroniką mamy wspólnego znajomego dominikanina – Grzegorza Dąbkowicza. Cóż, macki OP sięgają daleko, nawet do franciszkańskich pieleszy… (trzeba będzie wreszcie się przyjrzeć gruntowniej, żadnym źródłem niepopartemu, przypuszczeniu, że Antoni i Jacek się znali). Podziękowałam i zdecydowanie spokojniejsza ruszyłam znów do centrum Zakopanego. A po drodze wyhaczyłam mały detal na oknach sanktuarium, to już chyba pokoje poza kościołem.

Antoniowe lilijki, Jacek też czasem z nimi występuje, ale Antoni ma je stale w symbolicznym repertuarze.

Pogoda wydawała się duszna, ale stabilna, postanowiłam się więc przejść opłotkami, szczególnie że miałam w planach sklep zielarski koło remontowanego właśnie dworca. Po drodze stare wille, (w tym moje ulubiona a la Sąsiedzi, czyli bez płotu, za to z furtką; dziś wypatrzyłam też dziurę w drzwiach – jakiś kot lub pies tu musiał mieszkać), resztki międzywojennego klimatu miasta i sporo zieleni. Podczas tego spaceru także pewnym momencie spanikowałam, że chyba za daleko mnie nogi zaniosły, a przede wszystkim nie we właściwym kierunku. Na szczęście na panice się skończyło, skutecznie ją wyleczyła nawigacja w świeżo odnalezionym telefonie. Dotarłam na miejsce, ale nie udało mi się nabyć ziółek, o które mi chodziło. Nic to, muszę oszczędnie gospodarować zapasem.

Solidnie zgłodniałam, a więc był czas na Krupówki właściwe. Klimat tam już kurortowy, czyli tłumny i wysycony chińszczyzną. Mało co nie trafiłam też do którejś z telewizji, bo na środku deptaku stał pan z kamerą a przed nim pan z mikrofonem opowiadający o cenach i reszcie wakacyjnego szaleństwa. Zadekowałam się w Panu Placku, świetnie wysmażone, chrupiące placki ziemniaczane różnej formy i smaku, a ceny zdecydowanie niekrupówkowe. Fakt, że talerze papierowe, sztućce plastikowe etc., jednak jedzonko pyszne i bardzo sympatyczna obsługa.

Intuicja mi coś szemrała, żeby przyśpieszyć z wizytą w lodziarni Żarneckich, więc to uczyniłam. Ledwo zamówiłam kawę i lody, na dworze lunął deszcz. Taki porządny, tatrzański, zdolny przemoczyć w dwie minuty. Przyjemnie się go słuchało, siedząc w mięciutkim fotelu i sącząc kawę. Pyszne było to espresso. A z wnętrza wynurzyłam się, kiedy zlewa przeszła w bardzo niepewną siebie mżawkę.

Nie było jednak koniec dzisiejszych doświadczeń. Ledwo wsiadłam do busa, znów lunęło, a im bliżej było Małego Cichego, tym głośniejsze stawały się towarzyszące wodzie elementy dźwiękowe typu grom. Wysiadanie z busa było jak skok pod prysznic. Całe szczęście miałam na nogach croksy i nałożyłam ciemną bluzkę, dzięki czemu nie przypominałam po minucie uczestniczki konkursu na miss mokrego podkoszulka (tzn. był on mokry, ale zachował dyskrecję w temacie górnej części mojej bielizny). Zasadniczo jednak była to droga bardziej wpław niż pieszo, uzupełniona o grzmoty i nasilające się opady. Jak dobrze, że mam blisko z przystanku… Nawet jeśli pod górę! Chociaż jak się teraz zastanawiam, to nawet lepiej, że tak, mniejszy poślizg).

Trochę głupio było wchodzić do budynku w tak intensywnie ociekającym stanie, ale nie miałam wyjścia. Zdjęłam buty i mlaskając bosymi stopami, poszłam do pokoju. Tu zanim otworzyłam drzwi, zdążyłam nakapać niezłą kałużę, na szczęście podłoga jest z kafelków, łatwo zetrzeć.

Teraz chmury nad górami, nie wiem, czy tylko wiszą, czy leje. Tu szaro, ale nie wygląda, żeby znów miało atakować wodną armatką. Korzystam z chłodnego powietrza, zanim trzeba będzie wrócić do prażącego się w swojej niecce Krakowa. Te dobre rzeczy jakoś tak szybko się kończą…

2 myśli nt. „[MC] Zakopane z d(r)eszczykiem

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s