[MC] Z dziennika żuczka pełzaczka

W dodatku szalenie zadowolonego z efektów pełzania. Okazało się, że po straceniu kilkunastu kilogramów i ze wsparciem kandyzowanego imbiru w roli środka przeciwwymiotnego, pełznąc powoluśku, weszłam najpierw na Przełęcz pod Kopą a potem i na samą Kopę Kondracką. Tak ze trzy lata temu musiałam się poddać tak ze dwieście metrów od przełęczy, co bolało, więc tym razem radość tym większa.

Dzień, zresztą jak prawie wszystkie podczas tegorocznego wyjazdu, można by podsumować tytułem piosenki otwierającej La La Land – kolejny słoneczny dzień. I prawie bezchmurny, za to im wyżej, tym mocniej wiało, ale granie to do siebie mają, że tam zwykle duje.

Weszłam sobie na luzie na Halę Kondratową, przypatrując się, czy widać jeszcze po schronisku skutki ostatniego pożaru, ale nic nie zauważyłam. Wrzuciłam co nieco na ruszt i postanowiłam skorzystać z kibelka w myśl zasady sprzedanej mi przez Dominikę i Kasię po ich camino – korzystać się, jak się może, bo [chwila filozoficznej zadumy] nie wiadomo, kiedy będzie kolejna możliwość.

Tu okazało się, że możliwości nie było, bo coś się zepsuło. Stwierdziłam, że szkoda mi 10 minut, więc ruszyłam pod górę, licząc w razie czego na cieniste kosówki i świerkowy lasek. Szlak, w zestawieniu z niebieskim, prowadzącym bezpośrednio na Giewont, spokojny i prawie bezludny. Dopiero kiedy byłam bliżej przełęczy, zaczęli mnie mijać ci, którzy wcześnie rano wyjechali na Kasprowy i teraz schodzili już ze szlaku.

Wyszłam stamtąd:

A szłam tam:

Jak widać, zdjęcia robione już pod koniec tej części drogi, kiedy uwierzyłam, że mam szansę wejść, gdzie zamierzyłam. Co prawda zajęło mi to 20 min. więcej, niż jest podane na mapie, ale co tam. Radochę miałam olbrzymią. Na górze niewielka grupka turystów i para płochaczy halnych, które w przerwach między sprawdzaniem, czy ktoś z nas nie upuścił czegoś jadalnego, ewidentnie ze sobą flirtowały.

Na fali endorfin postanowiłam pójść dalej, a co – stamtąd na Kopę jest już tylko niecałe 200 m przewyższenia i to łagodnym szlakiem. A jakie widoki!

Ta panorama Tatr Wysokich i Bielskich jest po prostu niewiarygodna. Można gapić się długo, niestety nie miałam czasu. Planowałam, jak już wejdę, zejść w stronę Giewontu / Przełęczy Kondrackiej i potem niebieskim szlakiem. Pan pobłogosławił i na tę drogę. Wspaniały widok na Czerwone Wierchy i wreszcie zobaczyłam Dolinę Małej Łąki z innej perspektywy zwykle nią wchodziłam, teraz miałam ją przed sobą widoczną z lotu kruka. Tego najpierw usłyszałam, a potem zobaczyłam, jak kołuje nieco poniżej. Jego pióra niesamowicie wyglądały w świetle słońca – czarne i metalicznie lśniące. Lubię te ptaki – nie dość, że piękne, to jeszcze mają poczucie humoru i potrafią zaczepiać ludzi tak dla zabawy.

Po drodze było też sporo fascynującej zieleniny i bardzo udatnie zakomponowanych skalniaczków; tak jak tylko przyroda potrafi. Kwitną właśnie: goryczka wiosenna, dająca po oczach intensywną niebieskością (aż trudno uwierzyć, że taki kolor może istnieć w naturze!), zawilce gajowe, lepnica bezłodygowa (inaczej kwitnący mech – różowiutka), jaskrowate w różnych wersjach, sasanka, dzwonek alpejski i cała chmara innych, których nie umiem nazwać. Szalenstfo.

Zegarek był nieubłagany i nie miałam chwili na odpoczynek na drugiej z przełęczy, tylko poszłam od razu w dół. Nogi protestowały, co zresztą zostało im do dziś, ale dzięki temu miałam moment dla siebie pod schroniskiem. Nabyty honorowo, po dziesięciu latach jeżdżenia w góry, bąbel na pięcie (zawsze sprawdzajcie, czy skarpetka gładko leży, zawsze) już przy podejściu do schroniska uprzejmie poddał się władzy nałożonego na siebie plastra i nie groziło mi zakrwawienie buta.

Pobiegłam więc w dół moją ulubioną świerczyną, którą dla prywatnego użytku nazwałam Lasem Inklingów (tak sobie wyobrażam opisywane przez nich powierzchnie zalesione) i dobiegłam akurat w chwili, kiedy miał odjeżdżać busik na Rondo Kuźnickie. Nie groziło mi już czekanie kolejnej godziny na następny bus, więc oddałam się kontemplowaniu telefonu i dojadaniu spożywczej zawartości plecaka. Po chwili na przystanek doszła grupka osób, które, jak się okazało, też nocują w Małem Cichem. Zaczęliśmy rozmowę, ale zanim podjechał busik, podjechała taksówka. Podpisana, że na Morskie Oko, ale kierowca zapytał, dokąd chcemy jechać. A skoro na MC, to zawiezie nas na MC (załapała się też para do Murzasichla).

Pan policzył nas złotówkę drożej od osoby, na co moi towarzysze się oburzyli, ale nic dziwnego – ekipa okazała się być z Poznania. Serio.

Ostatecznie, co prawda za złocisza więcej, ale byliśmy o wiele szybciej u celu. Okazało się, że kierowca mieszka tam, gdzie nas wiózł, każdego wysadził, gdzie dusza żądała i jeszcze pożartował. Oraz sprzedał pewną historię, którą opiszę wam osobno, bo jeszcze muszę zasięgnąć tu i tam języka, jak było.

Dziś dzień Krupówkowy, czyli lenia i trawienia wczorajszej radości. Powiem wam, że nie jest to Mont Everest czy Matternhorn, ale mnie, po wcześniejszej porażce, niesłychanie cieszy to, że weszłam. Piękno widoków i wspaniałość pogody, nawet tego porywistego wiatru na górze, to były dodatkowe bonusy. W każdym razie dzień wspaniale spędzony, niczego nie żałuję.

Ale o tej skarpetce to pamiętajcie. I plasterku.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s