Ten neologizm znalazłam w listach br. Gwali i bardzo mi się spodobał, zresztą świetnie pasuje do stanu pogody – wczoraj wieczorem w MC i dziś rano w Zakopanem. Procesja Bożego Ciała przeszła o suchej nodze i reszcie ubrań suchych też. Za to im bliżej było wieczora, tym bardziej atmosfera się zagęszczała, podobnie jak chmury na niebie, które jeszcze na dodatek ciemniały.
Ignorując nieco wygląd nieba poszłam najpierw posiedzieć trochę u św. Józefa a przede wszystkim pobyć trochę z Chrystusem eucharystycznym. Co prawda w tabernakulum, ale Obecność to Obecność. Usiadłam tak w ławce, że przede mną wystrój stworzył małą przypowieść. Krzyż, za nim figura Zmartwychwstałego a pod nią tabernakulum. Mała wizualna przypowieść, że kerygmat nie kończy się na krzyżu a obecność Pana – w chwili wniebowstąpienia (św. Józef w tej cusze tyż piyknie wygląda, niy?).

Zdążyłam jeszcze odbyć mały spacer, podczas którego zaatakował mnie nieznany bliżej owad i dziabnął, drań jeden, w łydkę. Nie kleszcz, bo przeciw tym Pan Bóg był łaskaw wyposażyć mnie w naturalny repelent i nigdy nie miałam przykrości być przez takiego dziada dziabniętą. A łąk, lasów i innych miejsc trochę w życiu odwiedziłam… Musiało być coś z rodzaju muszki, skrzydlata ich mać.
W drodze powrotnej ułowiłam kolejne naklejki do mojej kolekcji automobilowej oraz zdjęcie kaczuszki, która moim zdaniem ma ksywkę Maverick. Tak to jest, jak Top Gun: Maverick wejdzie za mocno…

Z pospacerowej drzemki wybudził mnie grom i szum deszczu. Lało, jak to na Podhalu lać potrafi, ale tuż przed zachodem słońca chmury nieco się podniosły na zachodzie właśnie. Świeciło i jeszcze trochę szumiało deszczem, więc udało mi się złapać z okna pensjonatu i pokontemplować taką cudną tęczę, a nawet dwie.

Piękny był też kontrast między złotym światłem, a szarością zlewy nad górami.
Dziś wstało pochmurne, zgodne zresztą z prognozą. Zagadałam się trochę z innymi gośćmi w kuchni i na busa wybiegłam, w ostatniej chwili chwytając kurtkę i polar. Wybitnie miłe też jest ze strony przystanku, że znajduje się poniżej miejsca mojego czasowego pobytu – zdecydowanie wolę biegać w dół niż pod górę. Pochwycone części przyodziewku przydały się bardzo, bo Zakopane przywitało mnie zlewą w stylu tatrzańskim. Na chwilę uciekłam przed nią do punktu informacji TPN (kupiłam najnowszy numer kwartalnika „Tatry” – osobiście uwielbiam i gorąco polecam), ale lało dalej.
Na szczęście nie trwało to długo. Dziś jest wspomnienie św. Brata Alberta, więc miałam w planach Kalatówki i jego pustelnię. Trwała właśnie poranna msza, z powodu uroczystości przeniesiona z 7.00 na 9.00. Weszłam na chwilę, ale na zakończenie postanowiłam poczekać pod zadaszeniem na zewnątrz. Ta kaplica to jedna z kilku realizacji stylu zakopiańskiego, projektu Stanisława Witkiewicza – tu przydały się bratowoalbertowe kontakty sprzed wyjścia na ulicę. Niesłychanie prosta, nie ma na czym oka zawiesić poza ołtarzem i portretami Brata Alberta oraz s. Bernardyny Jabłońskiej. Naprzeciw, wśród drzew, jest ukryty domek, który był pustelnią świętego. Za szklaną szybą, w którą wprawiony jest relikwiarz, jest wnętrze pokoju, w którym spędzał swój czas modlitwy, dany tylko Bogu. Wiedział, że bez tego nie będzie miał czasu dla ludzi i swoich biednych, a przede wszystkim sił, żeby im służyć.


Jak się okazało, na koniec mszy celebrans pobłogosławił kosz bułek i każdy, kto odwiedzał kaplicę, wychodził stamtąd z chlebkiem Brata Alberta. Jak widać na fotografii, naznaczonym znakiem krzyża. Wygląda na to, że to przyjęta tam tradycja.

Mimo kurtki mnie zmoczyło i nawet to, że deszcz skupił się na laniu w górach, a w mieście wyszło słońce, to jednak było mi zimno, źle i chciałam do domu. Nawet spożycie zacnego obiadku (polecam Harnasiową Chatę – pysznie, przemiła obsługa i ceny w normie) nie zmieniło moich pragnień, choć dało siły do zrobienia zakupów. Zresztą zatłoczone z okazji długiego weekendu i wilgoci na wysokościach Krupówki nie zachęcały do dłuższego spaceru. Wróciłam więc szybko do MC, gdzie załapałam się na truskawki u gaździny (pyszne!), po czym zajęłam się przeglądaniem kwartalnika i kończeniem drugiej lektury Tajemnicy Domu Helclów (profesorowa Szczupaczyńska boska jak za pierwszym czytaniem!).
Góry cały dzień były zanurzone w chmurnej szarości, a więc niezbyt gościnne. Deszcz pozostawił jednak po sobie miłą świeżość powietrza, która bardzo mnie cieszy. Dobrze tu być.