[MC] Góry niespodzianek

Niespodzianka pierwsza: nie ma dworca. To znaczy jest, ale w przebudowie, więc autobusy przyjeżdżają i odjeżdżają z parkingu pod Lidlem niedaleko DH Granit. To oznaczało, że objuczona plecakiem i walizką – oboje wagi ciężkiej – najpierw szukałam tam punktu z którego odjeżdża bus do MC, a potem po prostu poszłam na najbliższy przystanek, na którym powinien się zatrzymać. Stojąc już tam, zobaczywszy dziwne manewry w stylu „jazda zagubiona w tę i z powrotem” środka transportu do Bukowiny, a przede wszystkim zarejestrowawszy, że nie zatrzymał się na przystanku, na którym stałam, nieco spanikowałam. Na szczęście bus do MC, choć opóźniony, wykazał się godnym pochwały konserwatyzmem i ze spokojem sumienia, a bez konieczności biegania z obciążeniem, mogłam zająć w nim miejsce i dotrzeć na miejsce.

Niespodzianka druga: wciąż jest zamknięty szlak na Rusinową od Zazadniej. Jak się wywiedziałam, a potem przekonałam naocznie oraz nausznie, trwa dość, a momentami bardzo, skomplikowana operacja podłączenia Wiktorówek do prądu. To znaczy sieci. Miała być skończona wcześniej, ale okazało się, że kabla brakło, więc nie została. Z tego powodu do kaplicy można się dostać tylko od Wierchu Porońca, ewentualnie Polanicy, i tak ma być do końca czerwca. Kabel już dojechał, a dziś miała miejsce skomplikowana operacja dowiezienia i posadowienia osłony na transformator.

Cudo to waży siedem ton, jest odlane z betonu i jest to w przybliżeniu sześcian taki. Opis techniczny istotny, bo wwiezienie tego cuda po krętej dróżce prawie pod samą kaplicę (stanął tam, gdzie zaczyna się podejście po schodach) wymagało żelaznych nerwów, przemyślności i świetnego sprzętu. Chodziło też o to, żeby jak najmniej ucierpiały okoliczności przyrody. Operacja trwała dwie godziny i była na tyle męcząca, że o. Mateusz, mający w niej udział jedynie w ramach obserwacji uczestniczącej (to moje przypuszczenia, ja wtedy siedziałam na słoneczku pod kaplicą), temu tematowi poświęcił cały wstęp do mszy. Oczywiście dziękując Bogu za powodzenie całości akcji, a przy okazji sypiąc danymi technicznymi.

Wyznał też, że czeka z utęsknieniem na moment, kiedy będzie wreszcie mógł zapłacić pierwszy rachunek za prąd. Moja zgryźliwość zaraz szepnęła, że z każdym kolejnym ojciec może zatęsknić za tych rachunków brakiem, ale nie pozwoliłam tej myśli wpłynąć na twarz. Zresztą przeczuwam, że stary dobry generator jeszcze nie raz może okazać się przydatny… Po wyjściu z kaplicy miałam okazję popodziwiać sztukę sprzętu, za pomocą którego dokonano wyżej wspomnianej sztuki.

Poza tym nowe ławki, jaworek, Frasobliwy. Stefan objawił się, ale nie bardzo wiedział, czy ma być mną zainteresowany. Kwestię rozstrzygnął, usłyszawszy otwieranie plecaka. Od razu wskoczył na ławkę obok mnie i zaczął obwąchiwać bagaż. Jego wyraźne ożywienie wywołało otwieranie przeze mnie foliowego opakowania batonika. Nic nie dostał (Stefan, nie batonik), więc zaległ przede mną znacząco na stole, rzucając od czasu do czasu pociągłe, zielono-żółte spojrzenia. Sugestywne. Nie uległam presji, więc wstał i udał się na poszukiwanie o. Mateusza. Niby kot, ale zakonu żebraczego, ewidentnie charyzmat wszedł mocno, przynajmniej w tej kwestii.

Niespodzianka trzecia: TPN postawił nowe toi toie. Niebieskie. Zielone były fajniejsze, ale nie ze względu na kolor, tylko było tam jakby bardziej przestrzennie w środku, co przy konieczności manewrowania plecakiem tak, żeby jego lub siebie nie ubrudzić za bardzo, miało sporą wartość. Nic to, cześć pamięci zielonym!

Niespodzianka czwarta: podrożały oscypki. Chociaż nie wiem, czy to taka niespodzianka, bo teraz to zjawisko powszechne. Smak wciąż tak samo rewelacyjny, więc przyjęłam ze spokojem ducha. Szczególnie że widać nowości m.in. nowa tabliczka z „menu”. Z powrotów to powrócił stary dobry misiek, stęskniłam się za widokiem tej kudłatej mordy.

Oprócz stada ludzi i stada owiec po hali chodził podhalan i biegał mały czarny kundelek, jak się potem okazało – od zaganiania owiec. Pierwszy wymieniony robił za ochroniarza i wyłudzacza dobrowolnych haraczy od turystów.

Zeszłam do Wierchu Porońca, po drodze odkrywając dowód na to, że niedawno piorun tam był, a zapewne i burza:

Tyle zostało z jodły po bliskim spotkaniu z wysłannikiem niebios. Ewidentnie niedawno, bo nie zdążyła jeszcze pociemnieć.

Jutro zaczyna się pandemonium turystyczne pt. długi weekend. Prognozy na piątek co prawda zniechęcające, ale… W każdym razie ja mam zamiar robić nic. Dokumentnie. Dobrego świętowania jutro!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s