Wiedziałam, odkąd zobaczyłam pierwsze zwiastuny, że to film, który trzeba pierwszy raz koniecznie zobaczyć w kinie i to takim z wielkim ekranem oraz świetnym nagłośnieniem. Przekładana premiera tylko zaostrzyła mi apetyt, więc obawiając się, że modny obecnie wirus legnie rejtanem w drzwiach przybytków kinematografii i uniemożliwi mi obejrzenie filmu jak należy, już dziś poprułam oglądać.
Oczywiście obawy też były, bo książka Herberta jest jedną z najważniejszych w moim życiu; czytałam ją wielokrotnie i wciąż jestem pod jej wielkim wrażeniem. Zarówno jeśli chodzi o świat wykreowany (z równą starannością o detale i szerokością spojrzenia, co u Tolkiena, moim zdaniem), jak i samą narrację, o psychologii postaci nie zapominając, z dynamiką relacji społecznych włącznie.
Film jest długi, trwa dwie i pół godziny, jednak nie czułam upływu czasu, co zdecydowanie trzeba liczyć na plus. Pod względem doboru aktorów jest to mistrzostwo świata, mam jednak poczucie, że nie wykorzystano w pełni ich możliwości, ale o tym później, w części poświęconej narzekaniu.
Dalszy ciąg plusów to strona plastyczno-muzyczna filmu. Niesamowity rozmach, ale mądrze użyty. Genialny pomysł, by nawiązać do starożytnej Mezopotamii i Babilonu, łącząc to jednocześnie ze sztuką nowoczesną i np. brutalizmem w architekturze. Nieco gorzki uśmiech wywołał u mnie widok ambasadorów Imperatora, bo część z nich była ubrana w stroje żywcem wyjęte z zakrystyjnej szafy, trydenckiej takiej. [publicystyka mode on] Co prawda podejrzewam, że to inspiracja via Fellini (film „Roma”) i sztuka średniowieczna, ale mimo wszystko jest coś wartego przemyślenia w tym, że sztuka współczesna inspiruje się tym, co bywa odrzucane we własnym środowisku jako przestarzałe i niepasujące do współczesności [publicystyka mode off]. Ogólnie historyk i kulturoznawca znajdzie tu sporo smaczków, których tropienie zresztą było bardzo przyjemne.
Muzyka świetnie pasuje do narracji, dobrze kreuje klimat opowieści. Efekty specjalne nie rzucają się w oczy i świetnie robią to, co do nich należy. Jest też kilka scen, które mogą dawać do myślenia, choć w zupełnie innych tematach niż te, które były ważne w powieści. Co oczywiście nie neguje ich wartości.
Co do narzekania – zmiana Lieta-Kynesa kobietę, oczywiście czarnoskórą, jest poświęceniem w imię politycznej poprawności pewnego mechanizmu społecznego. Herbert dobrze wiedział, co robi, konstruując tak swoją opowieść: społeczności zagrożone nieustannie eksterminacją są patriarchalne, bo główną rolę w przetrwaniu odgrywa siła i zdolność do walki. Liet był liderem społeczności Fremenów, a ta była silnie patriarchalna z wyżej wymienionego powodu. Miejsce u władzy dla kobiet też było – w drugiej części pojawi się z pewnością Sajjadina, czyli prorokini, która była duchową przywódczynią społeczności. Jej decyzji nie kwestionował nikt, nawet Liet. Zresztą liczba czarnoskórych mędrców w filmie jest tak duża, że wygląda na używanie sztancy – ktoś ma powiedzieć coś mądrego, to dajcie tam murz… khm, osobę pigmentododatnią.
Tu pojawia się zresztą też problem z tym, jak zarysowana jest postać lady Jessici – Rebecca Ferguson gra dobrze, ale jej postać jest moim nieskromnym źle poprowadzona. W książce to kobieta o wielkiej sile, głównie psychicznej, mądra, wyszkolona do walki, ale też umiejąca skorzystać z własnych i cudzych słabości. Jedną z najbliższych mi myśli u Herberta jest dla mnie zwiazana z tym, że Jessica jest tak silna, że potrafi zerwać wieloletnie warunkowanie i sprzeciwić się przełożonym Bene Gesserit. A robi to dlatego, że kocha Leto, jej księcia. Miłość wprowadza w ludzkie plany zmianę, która rozrasta się i przetwarza świat w nieoczekiwany sposób. W filmie ten wątek znika. Jest polityka, chciwość, ale tego fundamentu buntu w imię miłości nie ma. Ponadto lady Jessica w zestawieniu ze swoim książkowym pierwowzorem histeryczna i brakuje jej politycznego zmysłu, myślenia przyszłością rodu, dobra wspólnego, społeczności. To sprawia, że postać staje się płaska.
Podobny problem jest z baronem Harkonnenem. W książce to jest genialnie wręcz napisana postać negatywna, manipulant i polityk pierwszej wody, genialny w swojej podłości i chęci nieustannego poszerzania potęgi swego rodu. W książce to chciwy na grosz burżuj i okrutnik, w dodatku równie bezkształtny psychicznie, co fizycznie. A gra go przecież Stellan Skarsgard! Aktor o wielkim potencjale, który tu zniknął pod kilogramami charakteryzacji. Aż boli.
Do tego dochodzą absurdałki dotyczące detali techniczno-środowiskowych. Scenarzysta i reżyser przed kręceniem filmu powinni byli spędzić tydzień z nomadami na pustyni, może wtedy by uniknięto chwil, kiedy dla estetyki poświęca się logikę świata. Przykład? Pojedynek, który w książce odbywa się w zamkniętym pomieszczeniu, gdzie wychwytywana jest woda z powietrza, więc nie ma żadnej straty (a to świat w którym się nie płacze, bo to strata wody!). Szczególnie że walka odbywa się bez filtrfraków, bo kto z ludzi żyjących skrajnie oszczędnie pozwoliłby sobie na marnotrawstwo sprzętu, który musiałby być uszkodzony w walce? W filmie walka rozgrywa się na tzw. wolnym powietrzu i w sprzęcie. Szkoda.
Nota bene dziś nabrałam sporej nadziei co do młodego pokolenia. Byłam na seansie z grupą licealistów, siedzieli rząd za mną, więc miałam okazję słyszeć ich komentarze tuż przed i tuż po filmie. Szacun: bystrzy, oczytani, do tego z inteligentnym poczuciem humoru. Też widzieli wspomniane wyżej błędy wynikające, chyba, z prób budowania dodatkowego napięcia, które ostatecznie budują raczej komizm lub mięśnie ramion (jak człowiek trochę nimi powzrusza, to i masy może przybędzie…).
Zastanawia mnie też, czemu zdecydowano się na mówienie o krucjacie w imię Muad’Diba, podczas gdy w książce jest mowa o dzihadzie. Co zresztą, ponownie, współgra ze światem przedstawionym, bo Fremeni są pustynnymi nomadami i ewidentnie cała historia, o której tu mowa, nawiązuje na tym poziomie do kultury islamu.
Wracając do filmu. Będzie część druga, co jest dobrym rozwiązaniem, bo faktycznie całości książki, nawet po wycięciu wątków, nie da się zmieścić w jednej części. Zdecydowanie obraz do zobaczenia w kinie (co polecam), jednak jeśli chodzi o stronę logiki świata przedstawionego i psychologii postaci – słabo. Szkoda, bo potencjał był olbrzymi.
Hej, hej… Moi licealiści byli na seansie 26.10… Może to prezentkowa młodzież zebrała takie pochwały? 🙂
Jeśli tak, to gratulacje!
Ja mam pewien problem z Diuną (książką i filmem) – patos. Rozumiem skalę opowieści, wymogi konwencji, ale u Borgesa w krótkich tekstach ten patos jeszcze działa, u Herberta i Tolkiena bywa nieznośny (przepraszam, jeśli ten komentarz jest za bardzo ąę) 🙂 A dodaję go, bo zdanie „Herbert dobrze wiedział, co robi, konstruując tak swoją opowieść: społeczności zagrożone nieustannie eksterminacją są patriarchalne, bo główną rolę w przetrwaniu odgrywa siła i zdolność do walki.” właściwie wytłumaczyło mi na nowo całą tę książkę.
O, a w jakim sensie na nowo?
Nie zaprzeczam, jest patos, ale nie za niego kocham obu panów 😀 Zresztą nie mam nic przeciwko patosowi od czasu do czasu.
Interpretowałem Diunę głównie jako opowieść mitologiczną, a powinienem pewnie jako ekologiczną – co zresztą było chyba dużym błędem 🙂
Rozumiem. Myślę, że Diuna jest wielowymiarowąa, ale na mitologię nie wpadłam. Ciekawe podejście.