[MC 2021 jesień] Uroki halnego

Wczoraj po południu wał fenowy nad Tatrami zaczął zanikać i ciepły wiatr tak samo. Dziś, konsekwentnie, od rana mży lub leje, więc zajmuję się niczym. Odpoczywam po wtorku, kiedy korzystając z halnej pogody wybrałam się rano w góry. Postanowiłam się przejść na Halę Kondratową a tam zdecydować, co dalej.

W busiku do Kuźnic posłuchałam części opowieści o wyprawie w Alpy, z częstym wykorzystaniem pojęć takich jak: gogle, żele, bomba cukrowa, liofy, słowa mało- i niecenzuralne wykorzystane w celach artystycznych, tzn. dla udramatyzowania relacji. Nie zaprzeczę – zazdrościłam chłopakowi, który to opowiadał. Chciałabym mieć taką kondycję, żeby sobie przynajmniej na takie tatrzańskie wyprawy pozwolić. Panowie poszli zielonym szlakiem na Kasprowy i zapewne gdzieś w głąb, a ja popełzłam na Kondratową.

Z dołu góry wyglądały spektakularnie.

Szczyty zacienione szybko przepływającymi chmurami, a na dole rozbłyski światła zapalające żółciejące buki i klony. Na szlaku dużo osób, więcej niż się spodziewałam o tej porze, ale podobno ten rok był rekordowy pod względem liczby odwiedzających i ten boom najwyraźniej jeszcze trwa.

Na Kalatówkach cisza, bo owce już zeszły z hal, tylko drzewa skrzypiały i szumiały pod naporem wiatru. Jego siłę można było poczuć tylko tam, gdzie szlak wychodził na chwilę z lasu. W jednym z takich miejsc postanowiłam zrobić pocztówkowe zdjęcie hotelu i mimo mojej masy oraz wynikającego z niej opływowego kształtu kuzyn halny mało co nie przewrócił mnie na plecy. Dowcipniś jeden…

Szlak jak zwykle malowniczy, ciepło i cudowne kolory. Kamienie już wyślizgane, ale szło się dobrze. Aż się wyszło z lasu na hali. Spektakl dźwięku i światła na ścianie Długiego Giewontu niesamowity, aż się zapatrzyłam, dopóki nie poczułam, że mnie przewiewa. Ruszyłam więc szybkim krokiem – o ile dało się nim iść pod wiatr – do schroniska. Już wiedziałam, że wyżej nie pójdę, bo halny dawał tak popalić, że zastanawiałam się, jakim cudem ludzie, których sylwetki widziałam na przełęczy i Kopie, jeszcze nie turlają się w dół.

Zresztą i z ławeczki pod schroniskiem widok był fascynujący.

Temperatura oczywiście niższa niż na dole, do tego wychładzający wiatr. Większość wędrujących na to przygotowana – jak widać na ostatnim zdjęciu, ludzie mieli nawet czapki i rękawiczki. Słońce przebijało przez dziury w chmurach, ślizgając się jak reflektor po zboczach i grani. Obserwatorium na Kasprowym rozbłyskało i gasło, podobnie zapalały się rudziejące zbocza i drzewa, a chmury, im dalej od grani, tym bardziej rwały się i topiły w cieple ogrzewającego się szybko powietrza.

Trochę żałowałam, że wędrowanie skazuje na jedynie fragmentaryczne poznanie historii innych. Jestem bardzo ciekawa, czy pani w białych spodenkach do pół uda zdołała zdobyć w nich Giewont a potem zejść (na hali było jakieś 15 stopni, więc na przełęczy pod szczytem obstawiam około 10). Zastanawiam się też, jak skończyła się podróż młodego małżeństwa z na oko półtorarocznym dzieciem w nosidle i drobnej budowy kilkulatkiem, którzy wybierali się w stronę Przełęczy pod Kopą. Małe w nosidle to pół biedy (chociaż mogło się wyziębić), ale ten starszy miał małe szanse dać radę halnemu, skoro nawet mnie kładło. A sturlanie się ze szlaku, szczególnie wyżej, mogło skończyć się nieciekawie. Rodzice wyglądali na obytych z górami, więc tym bardziej mnie ich decyzja zdziwiła.

Zeszłam w dół, dumając po drodze, jak szybko w Tatrach można przejść od ciepłej jesieni do zimnicy i z powrotem. Zajrzałam na koniec do pustelni św. Brata Alberta. W kaplicy była jakaś grupa, więc tylko przywitałam się z Gospodarzem i poszłam zajrzeć do chatki. Przysiadłam potem przy figurze świętego i pomodliłam się dłużej. Dobrze się tam było w tej ciszy, słońcu i uspokajająco szumiącym lesie.

Wróciłam do Małego Cichego wcześniej, niż planowałam, ale miałam już kupiony najnowszy numer „Tatr” i wziętą z domu do dokończenia wrześniową „Tota Tua”. Poza tym widok z okna też był niezgorszy, więc było czym się pocieszyć.

Dziś pochmurnie, więc dzień senny i przebujany na niczym, za to na zakończenie w ramach pocieszenia świetna anegdotka z kazania.

Otóż pewien baca tak zabalował w mieście, że „syćkie dutki i kartę gdziesik stracił”. Do domu strach wracać, bo jak żona na głowę wejdzie, to życia nie będzie. Jak trwoga, do to Boga a przynajmniej świętych, więc baca poszedł do kościółka, ukląkł przed św. Antonim i pado: „Święty Antonicku, wis, jak jest. Prowda, żech popił, prowda, żech dutki i kartę stracił, ale jak nie znojde ich, to wróce i cie porąbię w drobny mak”. Modlitwę usłyszała zakrystianka i spanikowana powiedziała proboszczowi, że baca chce porąbać św. Antoniego. Ten chwilę pomyślał i postanowił, że podmienią figurkę na mniejszą, to będzie mniejsza strata.

Na drugi dzień baca wrócił, patrzy na Antoniego, patrzy i w końcu mówi: „Ty, mały, idź powiedz oćcu, że dutki się znalazły!”.

Nauka moralna (mojego autorstwa): czasem pijany baca ma więcej wiary niż zakrystianka z proboszczem razem wzięci 😀

A w temacie klerykalnym to dziś były imieniny Artura, czyli obu ojców Arturów, co teraz posługują w Małem Cichem. Po mszy były cukierki. W świetle anegdotki z kazania dość intrygujące było to, że cukierki zawierały alkohol… A figurki św. Antoniego w Małem Cichem brak!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s