Jaworek rośnie na placyku przy kaplicy Pani Jaworzyńskiej i swoimi liśćmi (lub ich brakiem) wyznacza pory roku. Wygląda jak spłaszczona, szeleszcząca kulka na patyku gładkiego pnia a w porze upałów dzieli się hojnie gęstym cieniem. Lubię patrzeć na to drzewo, ewidentnie posadzone tam przez człowieka, by strzegło kaplicy, także przez człowieka postawionej. Podczas tego urlopu była to ostatnia wizyta, a ku sporemu niezadowoleniu o. Mateusza, także archiwalna. Na szczęście miłosierdzie przeważyło nad niezadowoleniem i sprawdziłam, co chciałam, przy okazji odkrywając świetne streszczenie pokazujące, jak organicznie rozrastała się kaplica, stając się tym cudem, którym jest teraz.
Wcześniej jednak była msza. Spora część wiernych pozostała na zewnątrz, zresztą przy tej duchocie i dobrym nagłośnieniu wybór jak najbardziej naturalny. Ojciec Mateusz był celebransem, kaznodzieją i kantorem w jednej osobie. Nie ukrywam, szczerze mnie ubawił początek śpiewu na ofiarowanie, co istotne, tu łączone ze zbieraniem tacy: Wszystko Tobie oddać pragnę. Takie tam podprogowe, delikatne sugerowanie…
Głębiej i chyba na dłużej dotknęło mnie jednak jedno zdanie z kazania, którego całość zresztą też była warta usłyszenia. W Ewangelii była mowa o kobiecie cierpiącej na krwotok, dlatego też w kazaniu padło zdanie: „Wiara to sposób, w jaki możemy dotknąć Boga tak, by Go nie urazić”.
Jak tak sobie, już w poniedziałek, szłam nad Czarny Staw Gąsienicowy, wracała do mnie ta fraza. Obraz, jaki wywołała w mojej wyobraźni, to był Jezus ubiczowany, między słynnym dziełem Brata Alberta a ludową rzeźbą Frasobliwego. Kiedy ktoś jest tak poraniony, trudno dotknąć go tak, by nie sprawić Mu bólu. Nie chodzi więc o to, że Bóg jest „płatkiem śniegu”, który tragizuje z byle powodu i dlatego łatwo Go urazić. Widzę tu raczej powiedzenie Mu: „Przyjmuję Twoją ofiarę złożoną za mnie i na niej buduję moją wartość”.
Ojciec zwrócił uwagę na ważny detal, mianowicie że uzdrowiona dotknęła frędzla, a te z kolei przy płaszczu wierzącego Izraelity oznaczały cztery fundamentalne wydarzenia z dziejów Przymierza. To znaczy, że odwołała się do obietnic Boga, do Jego wierności Przymierzu. Nie do końca zapewne świadomie, jednak to nie odbiera temu doświadczeniu tego wymiaru spotkania na najgłębszym poziomie: złożonej obietnicy i jej przyjęcia.
Jakiś czas temu wpadła mi w ucho fraza któregoś ze znanych z internetu księży-ewangelizatorów, że powinniśmy trzymać Boga za słowo. Skoro obiecał, to niech teraz się wywiąże. Jest w tym pewna święta bezczelność i bardzo mi ona pasuje. Pytanie, na ile będę zdolna do wytrwania w niej mimo porażek i pokus uznania, że jednak byłam pierwszą naiwną. Bardzo pomaga mi w tym to samo, co Izraelitom – pamięć o tym, co było; niezapominanie Bożych dzieł w moim życiu. Sytuacji, kiedy Mu mówiłam: „Skoro obiecałeś, to teraz zrób coś!”, a On robił. Nie dlatego, że mogę Nim rządzić, ale dlatego, że obiecał. A obiecał, bo Mu, z jakichś zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów, zależy na tym, żeby być ze mną na wieczność.
Ojciec mówił, a ja sobie błądziłam wzrokiem po kaplicy. Zachwyca mnie nieodmiennie swoim prostym bogactwem. Dosłownie wyrasta ze świata, w którym stoi, bo jej ściany są ze świerkowego drewna, okna i drzwi z jesionu, ambonka ze świerka połączonego z dębiną, jest tam także sosna i jodła (jeśli się nie mylę). Każdy rodzaj drewna ma swój kolor, zróżnicowany też przez to, czy jest lakierowany, czy nie. Do tego dochodzi góralskie wzornictwo, w wielu miejscach wyraźnie inspirowane otaczającym światem – lilie złotogłów, kosodrzewina, dzwonki alpejskie, nawet drobne jaskry. Wnętrze obrasta w wota, tablice pamiątkowe, zdjęcia, święte obrazy. Życie nawarstwia się w niej jak gleba na skałach – powoli i naturalnie, w rytmie przyjść i odejść.
Maryja jest tu czczona jako Królowa Tatr, ale wolę Jej drugi tutejszy tytuł – Matka Szczęśliwych Powrotów. Wieloznaczne, wielowymiarowe, dokładnie takie, jakie być powinno, by opisać Jej tajemnicę. A jednocześnie poczuć się u siebie, w domu.