Na mapie to Czarny Staw Gąsienicowy, ale dla mnie cichy. Nad Morskim Okiem jest gwar, ruch a tu nawet dzieci, które wespną się na te 1624 m n.p.m., ściszają głos do normalnego tonu. Jest coś uciszającego w tej zacienionej Kościelcem tafli i skalnych murach dookoła. Jedni powiedzą: „Majestat gór”, a mnie się zdaje, że też możliwość wywołania potężnego echa. I ta cisza, która tam już jest – szumna potokiem w dolinie, ale też zapraszająca gościnnie do tego, żeby do niej dołączyć i zostać na dłużej. Zresztą w szumie ludzkich spokojnych głosów usłyszałam i ten mówiący: „Nie chce mi się wracać”. To prawda, jakoś się nie chce.
Oprócz wypowiedzi poważnych, były też takie w typie cytatów z Rejsu. Ledwo weszłam do kotła jeziora, przekraczając próg moreny i przystając na zdjęcie (ostatnie w galerii powyżej), za plecami usłyszałam żeński głos obwieszczający: „Tu nic nie widać, pełno tylko wszędzie skał”. Prawda, wszystko góry zasłaniają, jak ujęła to jedna z komentatorek na moim profilu. I czyż to nie jest piękne?
Z brzegu było widać wędrowców na grani Granatów i Kozich, jaskrawe koszulki wspinających się na Garb a szczyt Kościelca miał wianuszek czy nawet koronę z tych, którzy tam szczęśliwie dotarli. Nad granią Kościelców kołowały trzy kruki, od czasu do czasu zagadując do siebie, a nad Czarną Doliną Gąsienicową, ku swojemu zdziwieniu, usłyszałam jasny, wysoki trel skowronka. Kaczorki pływały przy brzegu, licząc na jakiś datek spożywczy. Ludzi sporo, niektórzy tylko przy okazji wędrówki gdzieś dalej. Nie powiem, zazdrościłam im kondycji.
Sama wybrałam szlak najłatwiejszy, choć jednocześnie najbardziej monotonny – Dolinę Suchej Wody. Dzięki temu odkryłam, że zmieniono w niej nawierzchnię. Nie ma już tak dobrze mi znanych kocich łbów, cała droga jest wysypana tłuczniem. Sprawia to, że odcina się jasnym kolorem od poszycia, co moim zdaniem wygląda pięknie. Kiedy jednak już schodziłam, jedna z wchodzących osób na wieść, że wystających kamieni brak, wyraziła głęboką tęsknotę za nimi. Mnie zmiana się podoba, chociaż przy schodzeniu faktycznie na tych drobnych kamieniach było niezbyt stabilnie. Las jednak przy tej pogodzie, lekko chmurnej, lekko słonecznej, wyglądał cudownie.
Z przecinki kornikowo-halnej widać było, jak po zboczu Kościelca wędrują cienie. Niesamowity spektakl, bardzo wyraźny przy tej jakości powietrza i niskiej wilgotności.
Ogólnie droga w górę była też drogą przez pory roku. Na dole już lato, które wybuchło w ostatnich tygodniach czerwca, na górze, przy stawie – wiosna, a w żlebach jeszcze śnieg. Najlepiej to przesunięcie było widać oczywiście po wegetacji. Rośliny przekwitające w dole na górze dopiero zaczynały kwitnąć, zobaczyłam nawet łączkę urdzików, czyli tatarzańskich pierwiosnków, skrzętnie oddzieloną od szlaku taśmą TPN-u. Tuż przy szlaku kwitła też kosodrzewina.


Górski las, na początku dzielący się wyraźnie na zieleń wysokich koron świerków i minimalistyczne poszycie, im bliżej schroniska, tym stawał się niższy, a minimalizm jego dna stawał się coraz mniejszy. Jakby zieleń ciążyła ku sobie, przeradzając się na koniec w gęste zarośla kosodrzewin, wypłaszczające się w beżowo-zielone połacie traw i intensywnie zielone krzewinki jagód, by ostatecznie przybrać lichą formę porostów. Przypominała mi górskiego wędrowca, który przecież ostatecznie też przywiera do skał, starając się dotrzeć na szczyt, przynajmniej tam, gdzie najtrudniej.
Przy Murowańcu rano jeszcze było mało odpoczywających; kiedy schodziłam z Czarnego Stawu, klimat Krupówek był już intensywnie obecny. Kolejka po obiad stała poza budynkiem, gustownie zakręcając na schodach. Weszłam tylko na moment, żeby nabrać wody – zewnętrzny kranik jest nieczynny, trzeba korzystać z wodopoju w budynku, ubogaconego obok w mikrofalę i coś w rodzaju bojlerka (to dla poszukiwaczy wrzątku).
To mi przypomniało dwójkę kawoszy (bo po co wrzątek, jeśli nie do zaparzenia kawki?) spotkanych na Wiktorówkach. Pierwsza pani nie była w stanie przyswoić komunikatu o. Bartka (w dodatku dwukrotnie powtórzonego), że nie można sobie zaparzyć kawy w kuchni ojców, nawet na bezczela weszła, wyhamował ją dopiero brak wrzątku w olbrzymich czajnikach. Druga osoba, tym razem pan, na kartce z zaproszeniem na tamtejszą herbatę „dopisał” oczyma kofeinowego głodu także kawę. Wielce zdziwiony stwierdzeniem żony, że tam mowa tylko o herbacie, wyszedł specjalnie sprawdzić, czy rzeczywiście się pomylił.
Co ta kawa robi z ludźmi, to ja nie wiem…
Droga w dół była długa. Urozmaiciło ją spotkanie z sikorką czubatką. Zatrzymałam się, bo słyszałam, że na suchych gałęziach coś podśpiewuje. Coś zorientowało się, że go szukam wzrokiem, więc zwiało na sąsiedni suchelec, po czym przeleciało na drugą stronę drogi, tam już wydając z siebie wysoki pisk, brzmiący jak: „Iiiiiiić [se]!”. A jak poszłam, wróciło do przerwanej melodii.
Wybrałam ten sam szlak, bo z Brzezin bliżej do MC. Nagrodą było odkrycie, że na Podhalu nawet wilki byle czym do lasu nie zajeżdżają.

Okazało się też , że miałam dobre wyczucie czasu, bo około dziesięć minut później jechał busik (a jeżdżą bardzo rzadko, nawet mimo wakacji). Wysiadłam przy sklepie, żeby uzupełnić prowiant i czując w biodrach, że ten szlak jeszcze mnie poboli, poszłam do Staszelówki. To był dobry dzień, nawet jeśli rano chęć na łażenie była żadna. Tym razem warto było to zignorować.