Została mi druga połowa materiałów do opracowania na Wiktorówkach, ale przede wszystkim chciałam znów odwiedzić Matkę od Szczęśliwych Powrotów, skoro już jestem tak blisko. Zmieniłam tylko nieco tryb, idąc najpierw na Rusinową po oscypki, żeby potem mieć wolną głowę. Nie powiem, jak szłam po schodach od kaplicy na polanę cisnęły mi się w głowie różne wyrazy, zdecydowanie mało pochlebne, na temat wygolenia przebiegającego obok żlebiku z wszelkiej wyższej zieleniny. Przy dzisiejszej prażenicy i przedburzowej duchocie brak cienia na tej części szlaku był, tak, to idealne słowo, doskwierający.
Widok jak zwykle dostarczający, nawet jeśli jakby przesłonięty muślinem, co sugerowało, że burza i deszcz wreszcie nadejdą. Tłumek znaczny, choć nie przesadnie. Przy wejściu od Wierchu Porońca para nowożeńców szykująca się do sesji zdjęciowej – widok mężczyzny w eleganckim garniturze i oksfordach w tych okolicznościach przyrody – bezcenny.
Proszę nie oburzać się środkowym zdjęciem – to nie nielegalna bacówka. Budorze stawiają, czy właściwie składają z przygotowanych na dole elementów ołtarz. Nieomylny znak, że jak pogoda dopisze, to 3 lipca stok Gęsiej Szyi stanie się wielkim amfiteatremw, którym będzie sprawowana msza św. z okazji 160 rocznicy objawień na Wiktorówkach.
Zrobiłam zakupy, zdjęcia, pogapiłam się na góry i powymądrzałam do jednej z turystek w temacie tego, co jest stawiane. A potem poszłam skwierczeć w drodze powrotnej do kaplicy.
W herbaciarni jedynym gospodarzem, a i to śpiącym, był Stefan. Za godzinę miała być msza, więc ze spokojem i kubkiem herbatki zasiadłam nad oscypkiem z żurawiną, czekając na objawienie się któregoś z ojców. Objawił się o. Jerzy, więc wyłudziłam kluczyk do tej części archiwum, która mnie interesowała. Przed liturgią i tak nie było sensu tam iść, więc pogadaliśmy z ojcem, po czym Stefan został delikatnie acz konsekwentnie (z ludzkiego punktu widzenia) tudzież brutalnie (z punktu pana-kociego widzenia) wyproszony za zamykane właśnie na klucz drzwi. Kotu ostatnio za dużo wyłudza jedzenia od turystów i nieco na żołądek słabuje. Mógłby przez godzinę dodać do wystroju kuchni elementy, które niekoniecznie są tam pożądane, musiał więc ją opuścić.
Na mszy osób niewiele, ale miło było zobaczyć siostrę karmelitankę w pełnym habicie (tylko welon biały, przeciwsłoneczny). Miło, bo karmelitanka (zgromadzenie czynne), a nie ze względu na habit. Ten przy tym upale wzbudził mój szczery podziw. Przy okazji odkryłam, że Kopciuszek wychodzący za mąż u św. Józefa odwiedził także jego Oblubienicę te kilkaset metrów wyżej. Tej kolorystyki bukietu nie dało się pomylić z żadną inną.

A potem przyszedł czas ponownego zanurzenia się w archiwalnym kurzu. Kiedy ruszyłam w stronę drzwi, znikąd (jak ma w zwyczaju) objawił się Stefan i ewidentnie interesował się wnętrzem. Pozwolił się wymiziać a nawet obfotografować. Nie da się ukryć, że ma umaszczenie idealnie zgrywające się z kolorystyką kaplicy. Może dlatego z tak dużą łatwością znika, kiedy sobie tego życzy?
Oczywiście dokonał inspekcji wnętrza, po czym usłyszałam w pewnym momencie delikatny łomocik, jakby coś spadło, po czym kotu opuścił kanciapkę. Obejrzałam się i zobaczyłam na środku corpus delicti w postaci nieco już skruszałego mysiego truchełka w pułapce. Dla wybrednego podniebienia Rudzielca chyba było już zbyt skruszałe.
Dokończyłam główną kwerendę, przy okazji złowiłam kilka fajnych anegdot o starszych ojcach, którzy mimo tego, że odeszli do Pana, wciąż są legendami. Ojciec Jerzy mi sprzedał. Przy okazji popodziwiałam nowy piec i strzeliłam fotkę fascynującym mnie ażurowym kafelkom. Rewelacyjny pomysł na ogrzewanie ciepłym powietrzem kuchni, może tylko nie przy dzisiejszej temperaturze. Chociaż to, że kuchnia jest nieco wkopana w ziemię, sprawia, że upał tam niestraszny. W końcu Stefan nie bez powodu tam ma teraz swoją ulubioną miejscówkę.
Odetchnąwszy chwilę, pożegnałam się z Gaździną i ruszyłam w dół. Cudowne światło i ciepło, duszno i lepko zrobiło się dopiero po wyjściu ze szlaku. Burza rozpętała się jednak dopiero przed północą, waląc po dachu pensjonatu z wprawą genialnego perkusisty i rozświetlając noc rozbłyskami wyładowań. Może dlatego czekała aż do zapadnięcia zmroku? Inaczej nie byłoby takiego efektu. Oddycham z przyjemnością i nieco łapczywie, bo kto wie, co będzie jutro?