Ojciec Mateusz Schutter (na zdjęciu jeszcze w czasach formacji) był mistrzem budów, odbudów oraz remontów – piszę o tym ze szczerym podziwem, bo warunki, w których przychodziło mu pracować, mieściły się w spektrum od dramatycznych do uciążliwych. Zostawił też po sobie szczegółowe i długie (historycy lubią to!) wspomnienia. Wiadomo, rzecz subiektywnie pisana, ale pod wieloma względami niesłychanie wciągająca. Także z tego powodu, że co jakiś czas autor wrzuca soczyste anegdotki i jedną z nich dziś chcę wam opowiedzieć.
To on stoi m.in. za budową kościoła OP w Poznaniu [tam też przez trzy lata będzie przełożonym br. Gwali] oraz… likwidacją pozostałości po jatkach, które funkcjonowały jeszcze chwilę po II wojnie światowej na części działki klasztornej w Krakowie. Dziś zaś zapewne mało kto z przechadzających się po tamtejszym ogrodzie wie, że część tego terenu jeszcze na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych wyglądała zdecydowanie gorzej, coś w rodzaju małej inscenizacji zbombardowanego miasteczka. A u początków zmiany na lepsze stała właśnie energia i wybitne umiejętności co do przeprowadzania swojej woli o. Mateusza (a przynajmniej tak to przedstawia w swoich zapiskach).
W 1950 r. o. Schutter został przeorem Świętej Trójcy. Jak miał w zwyczaju, rozejrzał się zaraz za czymś do praktycznego opracowania i na pierwszy rzut poszły wspomniane wyżej elementy działki. Jatki od ogrodu zakonnego oddzielał walący się mur, ponadto trzeba było rozebrać kilka szop i sprzątnąć walający się tam gruz oraz rozbite szkła.
Lata zaś były chude i nawet krakowskie, khem, oszczędne podejście do gospodarowania środkami materialnymi nie było w stanie pomóc w wygospodarowaniu wystarczającej ich ilości na remont. Cóż było robić – przeor zgarnął braci ze studentatu, którym nie musiał płacić, i dał mi propozycję specyficznych wakacyjnych zajęć formacyjnych, które polegały na uprzątaniu tego terenu. Tak dla zdrowotności.
Notował z niejakim współczuciem, choć bez najmniejszych wyrzutów sumienia: „Od kapitularza do gimnazjum św. Jacka mur był dość gruby i silny i klerycy, którzy ten mur walili, mocno się namęczyli. (…) Za pozwoleniem o. Prowincjała klerycy (…) w czasie wakacji, tj. w lipcu, sierpniu i wrześniu, podzieleni na grupy, na dwutygodniowe zmiany przyjeżdżali do klasztoru krakowskiego i wyznaczoną im część [terenu po jatkach] musieli oczyścić i przekopać”. Nie ma to tamto, tężyzna fizyczna też klerykowi jest potrzebna!
Przeor nie był jednak człowiekiem niezdolnym do wdzięczności albo raczej zdawał sobie sprawę, że bez odpoczynku młodzi długo nie pociągną: „Praca, którą klerycy wykonywali, była bardzo męcząca, dlatego każdego czwartku robiłem klerykom całodzienną wycieczkę [jakby mało ruchu mieli…] a przed rozpoczęciem roku szkolnego urządziłem dla wszystkich kleryków razem trzydniową wycieczkę do Zakopanego”.
Kwaterę zamówiono u braci albertynów na Kalatówkach, a sam wyjazd był na bogato. Co prawda pojechano środkami komunikacji publicznej (część braci autobusem, część pociągiem), ale za to z własnym kucharzem (br. Jan Dobek) oraz prowiantem: „Zabiło się dwie świnie i poćwiartowane, w baniakach, przewiozło się autobusem”. Mięso to w tamtych czasach był luksus, więc od strony spożywczej niewątpliwie pobyt był udany.
Mnie po lekturze tej historii męczą jednakowoż dwa pytania: 1) czy dominikanie podzielili się wałówką z gospodarzami oraz 2) jak oni wytrzymali tę podróż w autobusie w towarzystwie rzeczonych tuczników? Szczególnie że we wrześniu jeszcze jest ciepło, więc woń zalewy musiała nabrać z czasem wybitnej intensywności…