Proszę nie regulować monitorów, taki był dziś mglisto-śnieżny poranek. Jechałam do Tyńca, do wydawnictwa (czasem trzeba się pokazać i udowodnić, że to nie bot redaguje te wszystkie pliki…).

Świat lekko zmrożony, zdecydowanie oszroniony. Autobus wiózł senność – niektórzy wracali z nocki, inni jechali na dniówkę. Zanurzeni w telefonach, książkach, czytnikach, zapatrzeni w pejzaż za oknem, ale jakoś tak dla pozoru, bo raczej zapadnięci w siebie.
Byłam przed bramką do tynieckich ogrodów zbyt wcześnie. Kontemplując krzyżyk nad bramką, najeżony lodowymi kolczykami szronu, doszłam do wniosku, że w ramach czekania pójdę na górę, do opactwa, i tam się pomodlę.
Pusto, nawet samochodów jakoś nie było. Stanęłam na dziedzińcu i zapatrzyłam się w przytłumione kolory widoku za Wisłą. Na pierwszym planie niski mur punktu widokowego, drzewo.
I wtedy jej dotknęłam. A może raczej poczułam jej obecność. Nie była tak intensywna jak ta, którą spotkałam, wchodząc kiedyś jako jedna z pierwszych odwiedzających erem na Bielanach, ale to na pewno była ona.
CISZA.
Nie brak dźwięków, ale dobrze w sobie osadzona, siebie pełna po brzegi. Nie jej powiew, który usłyszał Eliasz, raczej słup podobny do tych ognia i obłoku idących z synami Izraela przez pustynię. Cierpliwie czekająca na dostrzeżenie, ale obecna niezależnie od niego. Przyjazna i przynosząca ukojenie.
A potem weszłam do kościoła, pewna jego pustki o tej porze, tymczasem okazało się, że w chórze są mnisi. Uklękłam w ławce, po chwili chór powrócił do przerwanego na chwilę medytacji recytowania oficjum. Przywoływania i zanurzania się w CISZY.