
Jak coś już tak ostatecznie i spektakularnie się psuło, starożytni Rzymianie określali to powiedzeniem: „Res ad triarios venit” – „Rzecz doszła do trzeciorzędowych”. Bynajmniej nie chodzi o rzędy w teatrze albo okres kenozoiku (podobno już zniesiony), ale o taktykę walki armii rzymskiej. Wspomniani tu triari skojarzyli mi się, jak prawie wszystko, z życiem duchowym, a dokładnie z kontemplatykami. Już wyjaśniam.
W rzymskiej armii epoki republiki walczyły trzy formacje: hastati (wiek 17–24 lata) – najlżej uzbrojeni, uderzali jako pierwsi i impet ich uderzenia miał rozbić linię wroga, principes (wiek 25–30) – uzbrojeni prawie tak samo, ale bardziej doświadczeni, oni mieli zatrzymać główny atak bądź odepchnąć zasadnicze siły wroga, wreszcie triarii (wiek 31–46) – najciężej uzbrojeni i najbardziej doświadczeni. Jeśli pierwsze dwa szeregi zawiodły, oni stawali do bitwy i to dosłownie, ponieważ ich zbroja była na tyle ciężka, że kiedy nie walczyli, klęczeli na jedno kolano. Ich zadaniem było zatrzymanie sił przeciwnika do czasu, aż pozostałe dwie formacje się przegrupują i znów będą zdolne do walki. Byli czymś w rodzaju muru wokół pozostałych, dopóki tamci nie odzyskali zdolności bojowej albo przeciwnik nie osłabł na tyle, by można było go pokonać mniejszą siłą.
Najbardziej charakterystycznym elementem ich uzbrojenia była metalowa kolczuga pełniąca funkcję zbroi, pas na biodrach, pozwalający rozłożyć lepiej ciężar uzbrojenia, nagolenniki i zabudowany hełm. Jak pozostali mieli tarczę, miecz i włócznię, choć dłuższą.
Kiedy popatrzymy do Listu do Efezjan św. Pawła, znajdziemy tam właśnie taki opis zbroi duchowej, choć zdecydowanie nie jest to już okres republiki. Apostoł nie wspomina jedynie o włóczni, ale reszta ekwipunku się zgadza. Co ważne dla mojego skojarzenia, zaczyna swój opis od przypomnienia: „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz […] duchowym pierwiastkom zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12).
Kiedy patrzę na historię Kościoła w ubiegłym wieku, szczególnie tę w Polsce, widzę takich triarii. Jednym z nich na pewno był o. Piotr Rostworowski – benedyktyn, potem kameduła. Powiecie: jakiż on mógł mieć wpływ na sytuację Kościoła w kraju? Miał, bo był doradcą principes z drugiego rzędu: Prymasa, kard. Wojtyły, ks. Blachnickiego i wielu innych. Ojciec duchowy, ale też człowiek wielkiej modlitwy i jeszcze większego zawierzenia. Kościół miał wtedy także innych triarii i triariae – ciężkozbrojnych kontemplatyków i mistyków, których biodra opasywał pas prawdy, nosili pancerz sprawiedliwości (czyt. byli wierni swoim obietnicom chrzcielnym), gotowi wobec każdego i każdej opowiedzieć dobrą nowinę o pokoju. Ich wiara chroniła nie tylko ich, ale także tych, którzy walczyli na pierwszej linii. Trwali przed Panem na modlitwie i w błaganiu, czerpiąc ze słowa i dając się prowadzić Duchowi. A na koniec – byli mocni w Panu, ale siłą Jego potęgi (zob. Ef 6,10).
Współcześnie też są wśród nas triarii Kościoła, często przez nas nie dostrzegani czy ignorowani. Jednak to dzięki ich obecności on przetrwa a nawet się odrodzi. Jeśli nie tu, to gdzie indziej, w końcu Pan nam obiecał, że bramy piekielne nas nie przemogą. Jednak potrzebni są ci klęczący ciężkozbrojni, ludzie, którzy nie będą się bali całkowicie oddać Jemu i przyjąć wszystko, cokolwiek On ześle, ignorując ludzką opinię. A kiedy to konieczne, podjąć duchową walkę.
Szaleństwo? Być może. A może po prostu trzeba myśleć po Bożemu, nie po ludzku.
zdjęcie: CSPB