Synowie św. Jacka

20200112_131614

Tym, co łączyło reformatorów i zwolenników dotychczasowego funkcjonowania polskiej prowincji w dwudziestoleciu międzywojennym, był kult św. Jacka. Jednym z filarów ich zakonnej tożsamości był tytuł, który umieściłam w tytule – synowie św. Jacka. Bardzo często używa go w swoich wspomnieniach o. Cyryl Markiewicz, ponadto odwołania do wstawiennictwa jednego z założycieli (nie umniejszajmy roli bł. Czesława i reszty consortes) tej części Zakonu Kaznodziejskiego wciąż wracają w kronikach i wspomnieniach.

Nie przypadkiem zresztą ojciec, którego przede wszystkim winiono / ceniono (w zależności od OPcji) za reformy, miał na zakonne Jacek (pisałam o nim niedawno TUTAJ). Składał śluby w Rzymie i tam taki właśnie wybór imienia zasugerował mu jeszcze inny OP je noszący – bł. Jacek-Maria Cormier (Francuz). Też reformator, a na dodatek de facto twórca Papieskiego Uniwersytetu św. Tomasza z Akwinu (dla znajomych – Angelicum) i generał zakonu oraz żarliwy czciciel świętego.

Oni postrzegali Odrowąża jako misjonarza, człowieka, który porusza zastany porządek i wyobrażenia, aby w tak spulchnioną glebę rzucić na nowo słowo i ułatwić jego wzrost, a w razie gradu nie pozwolić, żeby plony przepadły, wreszcie kogoś, kto przynosi pogłębienie wiedzy religijnej, czyli katechizuje (wiem, dziś to słowo ma paskudną prasę, modniejsza jest ewangelizacja) i przygotowuje do katechizowania, właśnie przez kształcenie i formowanie elit – ach, te szkoły przy konwentach… Dla nich święty był przede wszystkim dominikaninem, to była jego najbardziej podstawowa tożsamość. A dopiero potem Polakiem i Odrowążem.

Ojcowie zasiedziali w Polsce i reprezentujący postawę „stosujmy bierny opór, może reformatorom przejdzie” widzieli św. Jacka przede wszystkim jako wstawiennika. Z jego hagiografii najmocniej przemawiała do nich głęboka Jackowa maryjność, szerzenie modlitwy różańcowej, opowieści o cudach. Akcentowali z całą mocą jego tytuł patrona Polski i tu czasem wchodzili na dość grząski grunt, w którym gleba Ewangelii zalewana była przez politykę, głównie narodowościową. Łatwo było zagubić proporcje, szczególnie po 120 latach niewoli, tuż po odzyskaniu niepodległości, w świecie o mentalności, w której bardzo żywe były wpływy nacjonalistyczne.

Ten ostatni aspekt jest bardzo ważny, bo z perspektywy prawie stu lat od tamtego czasu i w świecie czasami aż absurdalnie promującym egalitaryzm łatwo wydać na nich wyrok skazujący. Tymczasem oni byli dziećmi swojej epoki i tak czytali jej znaki. Mieli swoje argumenty i trudno tych ostatnich nie rozumieć, szczególnie jeśli sobie uświadomić, że nie byli jasnowidzami i nie znali przyszłości.

Potem przyszła gradowa nawałnica dogrywki I wojny światowej. Kiedy przeszła i dominikanie rozejrzeli się po polach, okazało się, że to reformatorzy mieli rację. Głównie dlatego że nie skupiali się przede wszystkim na tym, co teraz, ale stojąc mocno na fundamencie przeszłości, mieli odwagę patrzeć w przód.

Jednym z istotnych elementów tej przeszłości, żeby nie użyć bzidkiego słowa „tradycja”, była postać i świadectwo życia św. Jacka. Jeszcze w 1957 r. siedemsetlecie jego śmierci jest wspaniale świętowane, dopracowana liturgia, wielcy goście (m.in. homilię głosił niedawno zwolniony z internowania kard. Wyszyński). A potem kult się załamuje, przynajmniej w środowisku dominikańskim w Polsce. Na fali zachłyśnięcia się reformą wszelaką zapomniano o mądrości, którą przejawiało zachowawcze skrzydło przed wojną – Jacek JEST wspaniałym i skutecznym wstawiennikiem, dzięki niemu i jego braciom w Polsce różaniec stał się i jest fundamentem modlitwy katolickiej, jego biografia a nawet hagiografia może być inspiracją dla kolejnych pokoleń braci kaznodziejów a cuda mogą wspierać ich działania. Zasługuje na kult, ale ten trzeba promować.

A z tym wciąż jest bieda. Sama, będąc w Beczce w latach dziewięćdziesiątych, niewiele o nim słyszałam. Pojawiała się „moda” na kolejnych świętych, kolejne formy pobożności, a Jacek tkwił na pawlaczu. Wspaniałe było to, że na siedemsetpięćdziesięciolecie jego śmierci powrócono do cotygodniowej wotywy o nim. Tyle że co z tego, skoro po roku jubileuszu przeniesiono ją na godzinę 9.00, kiedy na mszy mogą pojawi się tylko emeryci i osoby wolnego zawodu, tudzież będące na urlopie i to jeszcze takie, które wiedzą, że ta wotywa jest. Nawet odmawianą po niej litanię okrojono, w końcu te trzy dodatkowe minuty jej odmawiania to taka straszliwa wyrwa w życiorysie (głównie celebransa). Na szczęście w tej kwestii jest szansa na zmianę.

Marzy mi się, że pojawią się też foldery i obrazki św. Jacka, tak aby odwiedzających jego sanktuarium (w końcu tu jest jego grób!) mogli wyjść z jakąś pamiątką jego nawiedzenia.

Mam poczucie, że Jacek jest świętym, który wciąż czeka na odkrywanie. Jest wiernym i konsekwentnym opiekunem tych, którzy go poproszą o opiekę, chociaż trzeba przygotować się na rollercoaster i chodzenie po wodzie (to nie jest człowiek, któremu chciałoby się szukać brodu). Jednak swoich podopiecznych prowadzi do celu najkrótszą drogą i jedno jest pewne – nie da się nudzić podczas tej podróży. Za to jakie widoki!

Śmiem postawić tezę, że świadectwo życia Odrowąża i jego wstawiennictwo są żywotnym i nieodłącznym elementem tożsamości dominikanów (zresztą nie tylko polskich, ale to temat na inny tekst). I dlatego warto znów zacząć o nim pamiętać, nie tylko od święta.

 

7 myśli nt. „Synowie św. Jacka

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s