Decyzja, żeby w celu reformy prowincji polskiej wysłać Polaka, wydaje się logiczny – zna mentalność, a nawet w niej uczestniczy, posiada supermoc w postaci znajomości języka, orientuje się w historii i zwyczajach. Jednocześnie jest tu pewien haczyk. Otóż idzie jak Jezus do Nazaretu a to oznacza, że może mieć niejakie problemy z uznaniem swojego prorockiego posłania. Myślę, że o. Jacek Woroniecki by to potwierdził.
Lubię to zdjęcie o. Jacka. Na moje oko Służew, okres około II wojny światowej. Ciepło uśmiechnięty starszy człowiek, który żyje w pokoju z samym sobą. Jest słoneczny dzień, więc wyszedł do ogrodu, żeby nieco odetchnąć od pracy, ale przede wszystkim celi, w której choroba potrafiła zamykać go na całe dnie. Kwiecie kwitnie i pachnie, więc czemu by nie pocieszyć się tym, co Opatrzność daje? Szczególnie że czas jest ciemny a niepewność życia prawie namacalnie odczuwalna.
Pochodził, jak jeszcze kilka ówczesnych mniszek i braci kaznodziejów ze szlacheckiej rodziny – w jego przypadku nawet książęcej. Z drugim ex-księciem. o. Michałem Czartoryskim, łączyło go to, jak zostali wychowani. Ich rodzice uczyli ich samodzielności, świadczenia życiem o tym, że noblesse oblige (szlachectwo zobowiązuje), gorącego, ale mądrego patriotyzmu polegającego raczej na codziennej pracy u podstaw i dla dobra społeczności, wreszcie – wpajali dzieciom wiarę, licząc, że rozwinie się w nich, stając się szczera i głęboka. W wychowaniu obu dominikanów istotny rys stanowiła też zasada, gdzieś wciąż na szczęście głęboko w polskiej mentalności obecna, że człowiekowi należy się szacunek przede wszystkim dlatego, że jest człowiekiem, reszta to akcydentalia.
Brat Gwala i o. Jacek zetknęli się już na początku drogi zakonnej brata, jeszcze we Lwowie w 1933 r. Co więcej, już wtedy mieli okazję porozmawiać, jak się dowiadujemy z wywiadu do procesu beatyfikacyjnego ojca przeprowadził o. Niedziela w 1998 r. Gwali w pamięci utkwiło przede wszystkim to, że Woroniecki traktował go (a wtedy brat nie miał jeszcze nawet habitu, bo jego obłóczyny odbędą się w styczniu 1934 r.) zwyczajnie, bez zaznaczania różnicy w wykształceniu czy pochodzeniu albo posiadaniu święceń tudzież gustownego białego wdzianka.
Kilkanaście lat później brat będzie manuensem swojego rozmówcy (oddelegowanym do osobistych posług tylko tego ojca – przywilej taki przysługiwał mistrzom teologii). Przez około rok będzie służył ojcu zarówno jeśli chodzi o najprostsze czynności typu sprzątnięcie celi, jak i służenie do mszy, którą dominikanin odprawiał często w swoim pokoju. Tu warto dodać, że ojciec był mistrzem – tak wynika z relacji świadków – modlenia się breviter ac succincte (krótko i zwięźle) a bez obrazy Boskiej. Odprawiał mszę sprawnie i szybko, jego gesty były pewne i czytelne, słowa wypowiadane mocno i wyraźnie. Bez wzlotów mistycznych, ale wiernie i z oddaniem.
Można o nim (o. Woronieckiego mam na myśli) pisać wiele, ja jednak skupię się tylko na tym, co dla mnie istotne. Zbierając materiały do biografii brata, nieustannie trafiam na postać o. Jacka. Wciąż pozostaje dla mnie zagadką, jak człowiek cierpiący na chorobę polegającą na atakach nadmiernego napięcia nerwu błędnego (wagotonia), co w praktyce oznaczało m.in. niemożność utrzymania równowagi ciała, przeciążenie serca, trudności z oddychaniem, a przez to też nawracające stany depresyjne, do tego jeszcze cierpiący na gruźlicę płuc oraz problemy z nerkami był w stanie współtworzyć nowy uniwersytet (jest współtwórcą i jednym z pierwszych rektorów KUL), głosić jakąś szaloną liczbę cyklów rekolekcji, wykładać, pisać (lista jego publikacji jest, uwierzcie mi, bardzo długa – a były to czasy bez edytorów tekstu, trzech Ctrl i google translatora, że tak się po redaktorsku wyzłośliwię…) i jeszcze formować młodych.
Oraz wziąć na siebie reformę prowincji, która wcale reformować się nie chciała. Pan włożył na niego gigantyczny ciężar, bo nie dość, że relokata majątku z gruntów na nowe klasztory miała całe mnóstwo hamulcowych w zakonie (czasem trudno przeskoczyć ukochane polskie „zawsze tak było”), to jeszcze opluwała reformatorów prasa i publika. A o. Jacek był twarzą tej reformy, więc obrywał najbardziej. Historia bezwzględnie pokazała, kto szedł w tej kwestii za głosem Boga, jednak byli tacy, co nawet kilkadziesiąt lat po wojnie, kiedy było oczywiste, że zmiana była bardzo słusznym posunięciem i szkoda, że tak późno podjętym, nadal o. Woronieckiemu nie potrafili przebaczyć sprzedanych gruntów. Przedziwnymi drogami chodzą ludzkie serca.
Ojciec Jacek jest też autorem świetnego historycznego opracowania biografii św. Jacka, swojego patrona. Wiele z tej książki skorzystałam, a nieodmiennie mnie bawi sformułowanie ze wstępu, że została skończona dzięki temu, że wybuchła wojna, bo autor miał wreszcie czas na zamknięcie pracy nad nią. Założył też zgromadzenie żeńskie dominikanek misjonarek – marzył o misjach w ZSRR a jego pragnienie realizuje teraz Wikariat Rosji i Ukrainy (kolejna spełniona wizja proroka).
Pan darował swojemu słudze patrzenie na najciemniejsze czasy stalinowskie. Ojciec zmarł w Krakowie 18 maja 1949 r., kiedy (jak to opisuje świadek w „Róży Duchownej”) przez otwarte okna wpadały z bazyliki dźwięki odprawianego tam nabożeństwa majowego. Ostatnie dni były ciężkie, zamknięty w małej celi, przesiąkniętej wonią moczu z powodu poliuremii dręczącej jej mieszkańca, tracący powoli zdolność mówienia, prosił nieustannie obecnych przy nim braci, aby odmawiali różaniec. Porusza mnie prostota tej śmierci, bez mistycznych wzlotów, w wielkim upokorzeniu, a nie da się zaprzeczyć, że odchodził człowiek wielki. Pochowano go na Cmentarzu Rakowickim a potem przeniesiono jego prochy do Warszawy, do kościoła na Freta.
Te elementy reformy, które udało się o. Jackowi przeprowadzić, owocują do dziś. Bez jego uporu (i pomocy światlejszych ojców w ówczesnej prowincji) nie byłoby klasztoru na Służewie czy w Poznaniu, podejrzewam, że wyraźny profil dominikańskiego duszpasterstwa jako skierowanego do inteligencji i studentów też by nie istniał. Moim zdaniem owocność jego działań płynie z cierpienia, jakim okupił ich efekty. Z wielkiej pokory, z jaką je przyjął, a lekkość, z jaką niósł ten ciężar, pięknie oddaje jedno z jego powiedzeń: „Dzień, w którym człowiek się choć raz nie roześmieje, jest stracony”.
Niewiele wiem o jego duchowości, ale bez ukochania Chrystusa ponad wszystko nie dałby rady. A jeśli tak kochał, to na pewno jest święty. Nawet jeśli jego proces beatyfikacyjny się in modo dominicana niemożebnie wlecze (na szczęście już ma tytuł sługi Bożego), to spokojnie można prosić go o wstawiennictwo. Z pewnością nie odmówi.