Izolacja uniemożliwiła mi realizację planów ukulturalniania się, na szczęście muzea przedłużyły terminy ekspozycji wystaw, które chciałam zobaczyć. Tydzień temu z Moniką byłam na „Cudzie światła” w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego a dziś przespacerowałam się do Mangghi na Emila Orlika w Japonii.
Odwiedzających wita witrażyk przedstawiający słońce, który też jest umieszczony na plakacie wystawy. Zanim jednak wejdzie się do labiryntu sal, wart rzucić okiem na stojaczek obok wejścia. Jest tam broszura z zagadką kryminalną (prawie „Imię róży”), tylko z habitowych giną głównie dominikanie), którą rozwiązuje się w trakcie zwiedzania wystawy. Zabawa stworzona z myślą o młodych, ale ci młodzi tylko duchem też mogą skorzystać.
Tak więc na wstępie słoneczko i… głos Jerzego Treli, czytającego traktat „De diversis artibus” Teofila, na podstawie którego współcześnie odtwarza się dawne techniki pracy witrażystów. Nie zdawałam sobie sprawy, że zachłyśnięcie się antykiem (oraz rozwój rzeźby) tak skutecznie zepchnęło w zapomnienie sztukę obrazów z barwnego szkła. Potem jeszcze przyszedł klasycyzm ze swoim minimalizmem i dopiero w XIX w. zauważono, że witraż jest piękny. Przyciemnia wnętrze, ale jest piękny. Oj, chyba zaspoilerowałam ważny element wystawy. Wybaczcie.
Na wystawie dominują eksponaty dominikańskie. Wielu świętych braci kaznodziejów ma coś ze światłem – a to gwiazda, a to słońce, a to płomyk, więc jakoś fascynacja witrażem nie dziwi. Bracia byli w awangardzie, jeśli chodzi o barwne okna, dlatego pochodząca od nich kolekcja jest bogata. Można nie tylko obejrzeć witraże, które po pożarze z 1850 r. trafiły w formie pudeł ze szkiełkami i zleceniem rekonstrukcji w ręce Wyspiańskiego (list z jego narzekaniami na ten temat połączonymi z fascynacją też jest zacytowany, ale pod koniec wystawy), ale także źródła inspiracji.
Tu, choć wystawa powstała przed epidemią, pojawia się subtelny motyw covidowy. Otóż na przedstawieniu Marii Magdaleny są ptaki rajskie a obok wisi ornat z adamaszku z takim wzorkiem. Tkanina na niego przyjechała z Chin via Włochy… Także już wtedy bakterie i wirusy szlak miały przetarty.
Drugi element kojarzący się z obecnym stanem to jeden z witraży z nieistniejącego już klasztoru OP w Toruniu. Maryja witająca się z Elżbietą wygląda, jakby jej mówiła: „Ostrożnie! Obowiązuje społeczny dystans!”.
Spodobały mi się oszczędne zdobienia okien w stylu cysterskim, świetny był też filmik na temat nowoczesnych metod konserwacji witrażu. Niesamowite możliwości techniczne. Jest też niewielka salka z dokumentami pokazującymi, jak w ramach oszczędności (bo witraże wymagały stałej troski, remontów i uzupełnień) oraz fascynacji czystą formą w wydaniu osiemnastowiecznym likwidowano dzieła średniowiecznych mistrzów. W tle na szczęście słychać, jak zapowiedź, że ta technika wypełniania okien jest wiecznie żywa, śpiew „Alleluja”. Na moje ucho wykonywany przez Jerycho, w każdym razie jest klimat.
Po smucie oświeceniowej przychodzi romantyczna wiosna i młodopolski zachwyt średniowiecznymi klimatami. Po drodze jeszcze można z bliska pooglądać kwatery witrażowe z remontowanych właśnie okien w Bazylice Mariackiej oraz poczytać kronikę krakowskiego konwentu. Przyssałam się do gabloty, a której była, bo zobaczyłam słowo „konwers” (tak, już mi się rzuca na mózg). Pyszny fragment o br. Damianie Bienisiewiczu, który odpowiadał za pracę zespołu braci konwersów budujących stalle w bazylice dominikanów po pożarze. Kolejna wspaniała postać z czarnym szkaplerzem.
Ostatniej sali nie byłyśmy w stanie dobrze obejrzeć, bo okazało się, że jest przerwa techniczna o 12.00 (pół godziny) na dezynfekcję. Wszyscy są wypraszani z budynku, można jeszcze na ten bilet wrócić, ale uznałyśmy, że nam się nie opłaca. W każdym razie warto było zobaczyć – jeśli macie czas przed 16 sierpnia tego roku, zajrzyjcie. Jedyne 20 złociszy.
Emil Orlik był czeskim (XIX/XX w.) twórcą, żydowskiego pochodzenia, równie wszechstronnym, co mało „okrzyczanym”. Taki los konserwatystów, kiedy w modzie jest awangarda. Znany przede wszystkim jako grafik projektujący książki i mistrz ekslibrisu (jest kilka na wystawie – sława w pełni zasłużona) związany z Secesja Wiedeńską i Berlińską oraz grupą Klimta, pracował też dla teatru jako kostiumograf i scenograf, malował a także uczył na uczelniach artystycznych. Co ciekawe, największy zbiór jego prac znajduje się w Polsce, w BUW-ie (Gabinet Rycin), a tak mało jest u nas znany.
Przede wszystkim był świetnym grafikiem. A od siebie dopowiem (to rzuciło mi się w oczy podczas oglądania wystawy), że genialnym obserwatorem i mistrzem chwytania chwili, momentu (co pozwoliło mi tak bardzo skorzystać z zetknięcia się z grafiką japońską, szczególnie dziełami japońskich grafików ukiyo-e). Potrafił też rewelacyjnie oddać charakter i charakterystyczne cechy ludzi, co z kolei można dostrzec w całej serii portretów i karykatur, które rozpoczynają tę wystawę (m.in. Strauss, Mendelsson, Einstein).
Pojechał do Japonii dwa razy, uczył się od japońskich mistrzów zarówno wrażliwości i estetyki, ale też rzemiosła tworzenia grafik. Na wystawie są trzy grafiki przedstawiające trzech rzemieślników tworzących jedną odbitkę – hołd wobec ich pracy, ale też kawałek świetnej sztuki.
Stworzył dwie teki prac korzystających z jego japońskich doświadczeń. Pierwsza była raczej prezentowa, zaledwie 50 egzemplarzy, tylko dla najbliższych i najważniejszych. Druga już w większym nakładzie. Mnie zachwyciła szczególnie kobieta w zimowym szalu na głowie – japońska madonna.
Zderzenie Czecha z japońską sztuką, jego pełen szacunku a potem i zachwytu stosunek do tej kultury zaowocowały pięknymi pracami. Złożenie ciepłego, czeskiego spojrzenia świetnego obserwatora z japońskim pietyzmem oraz dopieszczoną techniką dały świetny efekt. Orlik potrafił się twórczo zainspirować. Pozostając zachodnim twórcą, wprowadził do swojej sztuki elementy dalekowschodnie. I zaistniały u niego w sposób całkowicie naturalny, tworząc oszczędną a jednak bogatą całość przypominającą trochę intarsjowany blat mebla, łączący różne gatunki drewna.
Genialna jest czystość kreski Orlika, nawet w szkicach. W grafikach, zwłaszcza przedstawiających dzieci lub kobiety, gdzie nie da się przykryć fuszerki dodatkową zmarszczką, tylko linia musi być idealnie czysta, czeski grafik dokładnie taką prezentuje. I choć konserwatywny, to jednak przynajmniej kilka prac (np. krawiec) w swojej formie jest jest wręcz nowoczesnych – nie powstydziliby się jej autorzy współczesnych komiksów. Oglądając portrety, miałam też wrażenie, że patrzę na inspirację albo przynajmniej prace przypominające w dużej mierze obrazy Michała Świdra (tu kiedyś pisałam o jego Acedii). Miłe skojarzenie, bo lubię.
W ciekawej relacji do dzieł Orlika są szkice Wajdy z jego podróży do Japonii umieszczone w „wewnętrznej” salce ekspozycyjnej Mangghi. Jakby rozmyte, gorączkowe, odebrałam je bardziej jako próbę zawłaszczenia niż oddanie obserwacji. Ciekawa estetyka, ale jednak nie moja; nie potrafiłam się w niej odnaleźć, chociaż filmy tego reżysera bardzo cenię także ze względu na obraz. W zestawieniu z pracami Czecha wydawały się zbyt pośpieszne, nawet jak na szkice. Jakby zabrakło momentu zatrzymania, kontemplacji.