Czytanie o uciszeniu burzy na jeziorze, próba podejścia na kontemplację ignacjańską, czyli przez użycie wyobraźni. Zjawiska meteo za bardzo nie musiałam sobie wyobrażać, wystarczyło wrócić pamięcią do tego znad Morskiego Oka. Apostołowie panikują, budzą Nauczyciela. Jezus wstaje, przemoczony jak oni, więc z wyglądu niezbyt majestatyczny, i po prostu mówi: „Milcz, ucisz się!”. Wyobrażam sobie Jego głos jako przetaczający się po falach jak huk gromu po kotle górskiego jeziora. Dudniący i wszechobecny.
W sekundzie zapada cisza i słychać tylko cichutkie: „Chlup” małej jeziornej falki liżącej burtę łodzi, jakby Genezaret chciało powiedzieć: „To był taki żart tylko, nie gniewaj się, Panie mój i Stwórco…”.
Kocham tę scenę.
***
Idę drogą TPN-u z Drogi Oswalda Balzera do Małego Cichego. Kilka metrów przede mną ląduje pliszka z dziobem pełnym budulca wszelakiego na gniazdo. Tuż przed nią zaczyna uciekać robalek.
Pliszka ewidentnie ma na niego ochotę, podbiega bliżej, schyla się, ale dziób przecież zajęty, więc się cofa. Robalek wieje, ile sił w wielu nóżkach, a pliszka znów podbiega, drobiąc, i znów się schyla, ale przecież dziób zajęty.
Może odłożyć i spożyć? Niezdecydowanie wachluje ogonkiem.
Znów więc odpuszcza, a robalek dalej nawiewa. Pliszka uznaje, że jednak spożyje, i znów się rozmyśla tuż nad robalkiem. Ostatecznie plany budowlane zwyciężają i odlatuje, czego ofiara chyba nie dostrzega, bo nadal panicznie zasuwa w kierunku gęstwiny traw na poboczu.
***
Wspomnienia pani Marii Pawlikowskiej o kaplicy na Wiktorówkach i jak Józef Pawlikowski Borowy walczył po swojemu o to, żeby kaplica miała duszpasterza, a dzięki temu po pewnym czasie i Małe Ciche.
Nie było jeszcze wygodnego szlaku, jednak nie patrząc na nic, brał na plecy ziemniaki, cukier, herbatę i co tam jeszcze było trzeba. Z tymi pakunkami regularnie wchodził na górę, dokarmiając oraz zaopatrując o. Pawła Kielara. Warunki bytowe były tak kiepskie, marianie wynieśli się po roku, a w zasadzie po pierwszej zimie, ale o. Paweł odsiedział swoje w sowieckim więzieniu we Lwowie w 1945 r., więc żadne warunki mu straszne już nie były, byle na ślebodzie. Być może abp Wojtyła, który mu tę placówkę wyznaczył, dobrze wiedział, że może na jego wytrzymałość liczyć.
Wytrwałość o. Kielara i starania Józefa Borowego zaowocowały także ośrodkiem duszpasterskim w Małem Cichem (bo parafia to nie jest), czego śladem jest to, że każdorazowy przełożony sanktuarium jest również zwierzchnikiem ojców u św. Józefa. W tym przypadku położenie geograficzne przekłada się na miejsce w hierarchii w sensie dosłownym.
Tak sobie tylko myślę na marginesie tej historii, że zanim weszły soborowe reformy i związane z nimi dowartościowanie świeckich, to właśnie ci ostatni często wyprzedzali przez swoje działanie kler. Bez konsekwentnego gazdy, który ewangelizował wynoszeniem na plecach cukru i herbaty, nie byłoby herbaciarni, pięknej drewnianej kaplicy a teraz i domu zakonnego, też pięknego. Nie byłoby w okresie letnim mszy w schroniskach (nawet jeśli nie zawsze na nich jest ktoś poza pracownikami, to i tak warto je odprawiać, moim zdaniem), nie byłoby kościółka św. Józefa na dole.
Potrzebny był o. Kielar i jego następcy, ale o nich zatroszczył się prosty człowiek, dla którego uczestnictwo w mszy było tak oczywistą częścią życia jak oddychanie. Zrobił więc wszystko, by oddychać szeroko, pełną piersią.