Widok krowy też może być epicki. Zwłaszcza krowy na potężnej łące, która w zimie robi za stok narciarski, ze szczytu której roztacza się cudowny widok na góry. Na szczyt idzie się drogą z roku na rok coraz bardziej przypominającą wąwóz, a kiedy wreszcie wynurza się na powierzchnię, wystarczy się odwrócić. I już można się zachwycić. Krową też, choć tu raczej z wąwoziku.
Na drugim zdjęciu dwie cichowiańskie żyły złota: zimowa i letnia. Zimowa chyba bardziej dutkonośna. Po prawej (niewidoczna) budka ratowników medycznych, a jakby oni nie pomogli, to nieco niżej Pani Jaworzyńska i w sprawie cudów, jeśli czas nagli, nie trzeba pędzić na Wiktorówki (choć wizytę tam zawsze polecam!).
Tu decorum narciarskie, za dachówki robią narty, rozmiar „junior”. Nadto zapach rozgrzanej południowym słońcem, kwitnącej łąki, lekki przewiew na „grani” – miły spacer, mówiąc krótko. Po drodze kilka poziomek, pierwszych w tym sezonie. Mniam.
Tak było wczoraj. Dziś dzień też wstał słoneczny i miałam plan przejścia Wiktorówki – Rusinowa – Gęsia Szyja – Rówień Waksmundzka i do Murowańca, a potem przez Gąsienicową do Kuźnic. Szło mi się sympatycznie, spotkałam panie, z którymi w tym roku stale się mijamy, i okazało się, że jedna z nich z Krakowa i stale chadza do dominikanów. Mały ten świat a biali czają się wszędzie…
To mi przypomniało sytuację sprzed kilku lat, choć ona jest raczej jest dla mnie świetną analogią działania Maryi. Otóż na zakręcie, tuż przed schodkami, które prowadzą z dołu do kaplicy, spotkałam dwie pary z malutkimi dziećmi, jedno z nich ojciec niósł w nosidełku. Nie wiedzieli, którą drogę wybrać: w lewo po schodkach, czy w prawo po szutrze. Pan Nosidełko zdecydowanie nie miał ochoty przechodzić obok kaplicy, więc ostatecznie przegłosował pójście w lewo, a ja mijając ich (schodziłam), pomyślałam sobie w duchu, że i tak niewiele mu to da. I tak na swojej drodze kaplice minie, tyle że dojdzie do niej łagodniejszą i nieco dłuższą drogą. Mam nadzieję, że w duchowym życiu doświadczy tego samego – uciekając przed Maryją, ostatecznie i tak na Nią trafi. A Ona już się tam o niego zatroszczy.
Dziś pomodliłam się dłużej, bo w końcu miałam w planach dłuższą drogę i na mszę chciałam iść do Małego Cichego (szczególnie że program już jest wakacyjny, czyli msza o 20.00). Siadłam na posiłek, a jak zajrzałam pod stół obok, leżała tam wiktorówkowa miniwersja lwa. Strasznie senna dziś była, ale kabanosik wołowy został przyjęty z wdzięcznością. Nawet mogłam zrobić sesję zdjęciową i pomiziać Stefana po kocie.
Nabrałam sobie wody ze źródełka (jest przepyszna, jest też sporo świadectw mówiących o jej uzdrawiających właściwościach, chociaż tu to pewnie Sprawczyni trzeba szukać raczej w kaplicy) i przy okazji popodziwiałam ścianę z tablicami upamiętniającymi ludzi gór. Z roku na rok jest tych tablic więcej, a mnie nieodmiennie rozczula rzeźba Odmawiającej Różaniec. Bez podpisu, ale wymowna.
Zaopatrzona w płyn na drogę ruszyłam na polanę. Wchodząc, widziałam kłębiące się nad Doliną Rybiego Potoku oraz kotłem Morskiego Oka ołowiane chmury, ale nad Gęsią Szyją było znośnie. Łąka cudownie rozkwitła przez ostatnie kilka dni słonecznej pogody, podobnie przydrożne rowy i ogólnie wszystko, co może, kwitnie na potęgę. Pszczoły i reszta owadziarni ma pełne odnóża roboty.
Tak, to naprawdę piękny głaz. Chociaż gdyby nie te kwiatuszki, aż takiego efektu by nie było.
Zanim jednak ruszyłam na słynne schody na Gęsią, znad porastającego ją lasu dobiegł pomruk. A po chwili kolejny. Wciąż nie chcąc rezygnować z wędrówki, zapytałam panie, które przed chwilą dotarły stamtąd na polanę, jak tam sytuacja na górze. Usłyszałam, że JESZCZE nie pada.
Optymista we mnie sugerował wyruszenie na górę, ale NAUCZONA DOŚWIADCZENIEM postanowiłam nie stawać po raz trzeci na grabie i ruszyłam w dół. Dodatkowym argumentem była senność Stefana oraz nieruchawość owiec na Rusinowej. Oni już czuli nadchodzącą burzę, a ja mam wyczerpany póki co limit zmoknięć.
Szło się jak w saunie, a kiedy dotarłam do MC, zaczęło się odrywać, jak mówią tutejsi na początek deszczu. Sądząc po widoku nieba nad górami, tam lunęło. Zresztą na dole też, tylko nieco później. Za to zachód słońca był cudowny, wał chmur wyglądał jak drugie góry, po przeciwnej stronie do tych właściwych. Piękne pożegnanie z Tatrami, będę tęsknić.
Jutro bus, autobus i powrót do pracy. W skrzynce już czeka kolekcja zawodowych maili a w pamięci komputera plik do redakcji. Dobrze, że praca jest, a góry nie uciekną, więc wrócę. Będzie motywacja do pracy i zarabiania na ten wyjazd.