[MC 2×20] Sowiecki człowiek i burza

Niegdyś krążył taki dowcip, że normalny człowiek staje na grabie tylko raz. Sowiecki zaś dwa, bo drugi raz dla pewności, że jednak zawsze oberwie trzonkiem. Wczoraj przekonałam się, że są we mnie resztki formacji zeszłego ustroju, bo mając już za sobą burzę sprzed roku i to też w okolicach ceprostrady do Morskiego Oka, w tym popełniłam ten sam błąd – nie wycofałam się w porę.

Dzień wstał piękny, więc postanowiłam zignorować prognozy mówiące o burzach w okolicach, w które się wybierałam. Co prawda nie wiedziałam, że mam dzień na Czarny Staw czy raczej Dolinę Pięciu Stawów, ale stwierdziłam, że zdecyduję na szlaku. W tyle głowy ćmił niejaki niepokój, i to całkiem wyraźnie, ale okoliczności przyrody skutecznie go tłumiły. Wstałam więc wcześnie i poszłam na Drogę Oswalda Balzera, żeby złapać busa. Poćwiczyłam nieco cierpliwość, ale pogoda była słoneczna, lekki wiatr, ciepełko, buszujące w drzewa siwerniaki – można było czekać.

W busie zajęłam ostatnie wolne miejsce, za co byłam szczerze wdzięczna, bo w Polanicy przywitało mnie takie niebo:

26 VI 2020 (15)

Ruszały pierwsze fasiągi, a w ślad za nimi spora grupka wędrujących. Kiedy wychodziłam, usłyszałam charakterystyczny, nieco stłumiony dźwięk śmigła o za chwilę nad nami przeleciał Sokół, kierując się w stronę naszego celu. Za jakiś czas minęła nas karetka, którą zdążyłam zobaczyć wracającą w tempie dość dostojnym, kiedy powoli osiągałam cel wędrówki. Jechali nie na sygnale, więc pewnie jakieś złamanie albo coś innego z rzeczy mniej pilnych.

Spacer był bardzo przyjemny, nawet jeśli po asfalcie. Okazało się, że większość szła do Piątki, o czym przekonałam się przy Wodogrzmotach, gdzie rozchodzą się szlaki.

Przeżuwając oscypka z żurawiną, doszłam do wniosku, że ja jestem jednak za Morskim. Jak ja potem błogosławiłam tę decyzję… Na razie byłam w niej sama, dzięki czemu miałam rzadką okazję dość długi odcinek iść sama, zjawisko zdecydowanie nieczęste na tej drodze.

Jak widać, z wrażenia aż zrobiłam zdjęcie. Podobnie jak naklejkom – jak dla mnie przekaz brzmi: „Zakazujemy! Ale pewnie i tak będziecie łamać zakaz, to zalecamy…”.

Widoki ze szlaku wspaniałe, kilku z nich za kilka lat, jak już podrosną odpowiednio drzewa na wiatrołomach, nie będzie. Póki co można podziwiać spokojnie Żabią Grań i koronę gór wokół jeziora. Nad Rysami zauważyłam, już przed Włosienicą, wypełzające coś nieciekawego, jakby na ulewę. Słońce jednak wciąż dogrzewało, a ciemne tło, które przypełzło, wykorzystałam do zrobienia zdjęcia Apostołom. Wyraźniej było ich widać.

Przy schronisku średnio tłumnie, może brak dostępności szarlotki, a może zaufanie do prognozy pogody TPN-u sprawiły, że tłumek był przerzedzony. Za to orzechówek nie brakowało. Cwańce są już tak oswojone, że dzieciom kradną jedzenie z ręki. Jeśli chodzi o dorosłych, to grzecznie starają się czekać. Ale wzrok mają wymowny.

Swoim szlakiem, zabawne ptaśki. Formę mam na myśli. Dziób niby taki mały, ale jak dorwały orzechy laskowe, to nagle okazało się, jaki pojemny. Największy żarłok potrafił złapać trzy orzechy, czwartego trzymać w dziobie i jeszcze zerkać, czy piąty gdzieś się nie turla. Było też jeden podlot, jadł mało, ale krzyczał najgłośniej.

Jak widać na zdjęciach, jeszcze świeciło słońce.

Interesującym miejscem okazała się także toaleta. Obowiązkowe covid-info o maseczkach, a wewnątrz tablica pamiątkowa ku czci tych, co na Rysy idą w trampkach (przepraszam za jakość, mój telefon kiepsko sobie radzi w ciemnych pomieszczeniach). Trzeba przyznać, że świetne miejsce dla ich upamiętnienia. Obok powinna być jeszcze taka dla tych, co ignorują objawy nadchodzącej burzy, mogę użyczyć oblicza.

Poszłam w stronę Czarnego Stawu, ignorując intuicję smęcącą, że nie chce tam iść. Posiedziałam pod kapliczką Matki Bożej od Szczęśliwych Powrotów i postanowiłam obejść jezioro, skoro nad staw to niekoniecznie (cosik on mnie nie lubi, to już trzecia próba podejścia).

Zaczęło kropić. Delikatnie, więc nieprzekonująco. Gdzieś z góry dobiegło ciche mruczenie, które po przełożeniu na ludzki mogło znaczyć: „Kaj idzies, głupio?”. Odpowiedziałam w myśl, że chcę obejść jezioro, na po chwili odpowiedziało mi jeszcze głośniejsze mruknięcie, którego nie zrozumiałam, a pewnie znaczyło: „Nie zdążysz”.

Miało rację – zdołałam tylko dojść do rozejścia się szlaków, po czym w szybkim tempie nakładałam na plecak osłonę, nie bawiąc się już w nakładanie kurtki, bo wyszłam z założenia, że i ulewa ją przeleje, a tak będę miała coś suchego do założenia, jak lać przestanie. Zawróciłam, bo przyszłam akurat krótszą częścią drogi, i poprułam przed siebie, wołając jeszcze do ludzi za plecami, że tędy jest szybciej.

A potem zaczęło się pandemonium i słowo to tutaj nie jest przesadnią. Lunęło, jakby ktoś odkręcił kurek a w kotle jezior rozległ się zwielokrotniony odbiciami od ścian huk gromu. Tafla zamieniła się w powierzchnię gotującej się wody, siekana grubymi kroplami deszczu. Od czasu do czasu też błyskało, na szczęście między rozbłyskami a dźwiękiem było sporo sekund, więc waliło gdzieś dalej. Gdyby nie to, że moje buty zamieniały się w coraz szybszym tempie w akwaria, to chętnie bym postała i popatrzyła, i posłuchała, bo powiem wam, że spektakl było niesamowity.

Adrenalina też. Nie zdając sobie z tego sprawy, prawie biegłam po szlaku a zwyczajowej zadyszki nie było. Tuż pod schroniskiem dostałam dodatkowy zastrzyk, bo nie dość, że zaczęło pluć gradem, to jeszcze błysk i grom nastąpiły prawie w tym samym momencie. Pośliznęłam się na otoczakach, na szczęście kijki pomogły odzyskać równowagę, potem jeszcze tylko schody i wbiegłam na teren tuż pod budynkiem. Niestety, jedyne wolne miejscówki, w których nie lało się na głowę, były pod parasolami. Zresztą długo tam nie postałam, bo ledwie tam stanęłam, deszcz zamienił się w smętne kapanie i można było pójść z powrotem, Palenicę mam na myśli.

To było bardzo długie, bardzo mokre i momentami bardzo wietrzne, przez co lodowato zimne, półtorej godziny. Na osłodzenie drogi popodziwiałam pasącego się byka a potem łania dwoma skokami przesadziłam drogę i znikła wśród drzew, błyskając lusterkiem na zgrabnym zadeczku.

26 VI 2020 (14)

Byk pasł się tuż przy drodze, ignorując tłumek fascynatów strzelających fotografie. Piękne, potężne zwierzę.

Idąc w dół, mijałam desperatów twardo sunących do góry. Skoro widok ludzi schodzących w dół nie był w stanie ich powstrzymać, uznałam, że nie będę się kłócić, i jeśli chcą moknąć lub oberwać piorunkiem, to ich sprawa. Spora część dotarła tylko do pawilonu we Włosienicy, tworząc tam suchy i nasączony piwem tłumek, grzejący się pod daszkiem.

Po drodze nadal padało, z różnym nasileniem, tyle że nie było efektów dźwiękowych. Woda w butach chlupała, z reszty odzieży się lało. Kurtkę nałożyłam w toi toi-i przy leśniczówce przy Wancie, przy okazji zdejmując mokrą opaskę z głowy (dało się ją wycisnąć) i nieco wycierając się chusteczkami. Odzież wierzchnia okazała się wyjątkowo ciepła jak na swoją cieniutką postać.

Dopóki szłam, było do przeżycia, problem się zaczął, kiedy kierowca busa postanowił zaczekać, aż mu się auto zapełni. Po kilkudziesięciu minutach w mokrych butach i ubraniu a bez ruchu stymulującego krążenie, zaczęłam tężeć z zimna. Dosłownie. Poczułam to, kiedy wysiadłam z busa, a moje nogi dopiero po chwili odzyskały odpowiednią sprawność.

Dotarłam do pensjonatu i pierwsze, co zrobiłam, to zdjęłam przed wejściem buty i wycisnęłam skarpetki. Potem gorący prysznic i rozpakowanie oraz wywieszenie wszystkiego (poza rzeczami zapakowanymi w foliowe worki i woreczki strunowe) do wyschnięcia. Zjadłam posiłek, zdrzemnęłam się nieco i poszłam na mszę, czując, że mnie zbiera na przeziębienie. Niedobrze.

Na szczęście kupiłam od Krysi słoik miodu, miałam też zioła przydatne w takiej sytuacji. Nie miałam już sił na pisanie relacji, więc zapakowałam najpierw żołądek odpowiednią mieszanką ziołowo-miodną, a potem się razem z żołądkiem do łóżka. Pomogło, dziś zwlekłam się nieco obolała po wczorajszych biegach górskich, ale zdrowa. W Małem Cichem słonecznie, ale jakby halnie, nad górami wał chmur, nad Bielskimi i Wysokimi ciemno, czyli pewnie ciąg dalszy wczorajszych atrakcji.

A ja jestem mądrzejsza o tyle, że już wiem, kiedy trzeba uciekać przed burzą w górach. Piękna ona jest, ale jeszcze piękniejsza z wnętrza SUCHEGO schroniska. I kiedy się na nią patrzy w SUCHYCH butach.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s