Góry wydawały się kusząco podnosić rąbek chmurowej halki, więc uznałam, że jednak na mszę to pójdę na Wiktorówki. Szczególnie że w Małem Cichem o Jaworzyńskiej Pani przypomina mi stale obraz na szkle, w bocznym ołtarzu:
Kolorystyka oryginalna, nie podkręcałam. Przedstawienie dla mnie zadziwiające, bo niby posiada wszelkie cechy kiczu – intensywna i bogata kolorystyka, kwiatków moc, nawet farba brokatowa! – a kiczem nie jest. Jest piękny, nie wiem, czy to kwestia proporcji, piękna twarzy Matki Bożej, a może miłości, z jaką była malowana. Lubię się przed nim modlić.
Tak więc podreptałam dziś na te ok. 1200 m n.p.m. Na Drodze Oswalda Balzera o wiele większy ruch niż we wtorek. Wtedy minął mnie chyba tylko jeden (!) bus na Polanicę, a dziś było jak zwykle. Na parkingu przy Zazadniej pełno, rejestracje z całej Polski, miło było zobaczyć jedną z Zamościa. Przeszłam drogę w górę bez kurtki, nic nie siąpiło a nawet wydawało się, że nieco się przejaśnia. Nieustannie mnie zachwycają jodły w futerku z czujnika czystości powietrza (fachowo to się chyba brodaczka nazywa):
Pod kościółkiem sporo ludzi, w środku też, bo o 11.00 był chrzest, o 12.00 regularna msza (dziś Niepokalanego Serca Maryi, więc była dodatkowa okazja do wizyty) a o 13.00 – ślub. Ruch jak w parafii.
Lubię wystrój kaplicy, wszystkie rzeźbione detale i wota. Przytulnie, ciepło. Dopiero dziś jakoś mocniej uderzyło mnie to, że na belce tęczowej nie ma św. Jana, jest za to św. Maria Magdalena. Jedna z patronek braci kaznodziejów, pod koniec życia pustelnica. Trzeba przyznać, że pasuje do kontekstu.
Pomodliłam się i za bliskich, i za dalekich, próbowałam skusić Stefana na kabanosa, ale wzgardził, nalałam herbatki do termicznego kubka i wspięłam się schodami, by uzupełnić zapas oscypków na Rusinową. Okazało się, że widokowo nawet nie było źle, choć, khem, dynamicznie.
Chwila, kiedy siadałam do konsumpcji oscypków na ciepło:
Dziesięć minut później:
Z tego oparu, a dokładnie dolnej jego części, potem mnie dolało. Na szczęście posiłek spożyłam bez dolewki. Nawet udało mi się trochę pooglądać gór i pogapić na polującą pustułkę:
Weszłam w chmurę i w jej wnętrzu, raz jaśniejszym, raz mroczniejszym, raz mżawkowym, raz deszczowym, poszłam ku domowi. Buty po raz kolejny okazały się dzielne i choć dotarłam do pensjonatu przemoczona dokumentnie, one nie wpuściły do środka ani kropli.
Dzisiejsze czytanie o zawoju oblubieńca i ozdobach oblubienicy przypomniało mi o temacie, o którym chciałam napisać. Jednak to jutro, dziś coś poczytam, podumam i udam się w objęcia Morfeusza. Deszcz jednak potrafi wyciągać energię nie gorzej niż dementor. Przynajmniej śpi się potem mocniej, zawszeć jakiś plus.
Chociaż po tym jak dziś nad ranem mi się śniło, że ukradłam rosyjskim szpiegom woreczek brylantów, które następnie zwróciłam w ambasadzie, zostawiając je na portierni, to odczuwam pewien niepokój, co też jeszcze mój mózg z siebie wypluje. Może dziś dla odmiany będzie Mosad?