[MC 2×20] Kondratowa

Wyjrzało słońce. Po raz pierwszy od przyjazdu zobaczyłam choć kawałek gór i nie ukrywam, że bardzo mnie to ucieszyło. Plan był taki: Kalatówki, a jak będzie przyzwoicie, to Hala Kondratowa. Przed 9.00 wysiadłam na Rondzie Kuźnickim, po czym uznałam, że nie dam zarobić taksówkarzom (krakowskie centusie lubią to). Poza tym świeciło słońce, więc należało to wykorzystać.

Poszłam piechotą, podziwiając trasę, oczywiście nie omieszkałam się przejść przez park. Niedawno odnowione budynku zarządu TPN-u prezentują się pięknie, zresztą pozostała część także, jest też o wiele przyjemniejszą trasą niż monotonny chodnik prowadzący do kolejki.

A tuż przy wejściu na szlaki kawałek wylizanego Zakopanego – idealny trawniczek z rolki i nowiutkie leżaczki oraz takież ogrodzenie. Niby nie plastikowe, a plastikowe. Tricky.

20200618_091221

Bilet do parku podrożał (teraz kosztuje 6 zł), więc sięgnęłam do zapasu monet i wysupłałam wymaganą kwotę. Wizytę w pustelni br. Alberta przełożyłam na czas powrotu i poszłam dołem Kalatówek, podziwiając po drodze widok na hotel we mgle. Kiedy dotarłam do wejścia na ukochaną dróżkę na halę, akurat wychodziła z niej trójka młodych ludzi, więc zagadnęłam, jak tam u góry. Powiedzieli, że nieźle, choć sytuacja jest dynamiczna.

Skoro tak, to uznałam, że idę. Było pięknie i ślisko. Momentami bardzo ślisko. Mój szczery podziw budzili skyrunnerzy, którzy mnie mijali, bo sprawiali wrażenie, że oni mają jakąś specjalną, podwyższoną przyczepność. Może podeszwy ich butów są z łap jaszczurek? To by wiele wyjaśniało…

Nie, żebym narzekała na moje keeny – świetnie dały radę, przydały się też kijki, choć te bardziej przy schodzeniu. Jakoś ostatnio ten szlak wydawał mi się dłuższy, więc jego skrócenie uznałam za objaw lekkiej poprawy kondycji. Na trasie spotkałam pana z Wybrzeża, który okazał się bardzo rozmowny, więc poszliśmy dalej razem. Na hali było widać tylko halę i schronisko, do tego zaczęło mżyć, ale było za blisko celu, żeby opłacało się wyciągać kurtkę. Ciekawa rzecz, że jednocześnie przestała mnie dręczyć senność i ociężałość, jakie towarzyszyły od rana. Potem się okazało, dlaczego.

Siedliśmy pod okapem schroniska, a ja skonsumowałam oscypka, popiłam herbatki i popodziwiałam, jak powoli chmury się podnoszą i zaczyna przez nie przebijać nieco otoczenie. Ostatecznie pejzaże były mniej więcej takie:

Na pierwszym zdjęciu widok na Przełęcz pod Kopą, jakby kto pytał. Kiedy już zaczęłam schodzić, zobaczyłam też Długi Giewont, więc nie było najgorzej.

Dziś miałam dzień na panów z dziećmi w nosidełkach. W pamięci szczególnie utkwił mi ten niosący Uśniętego Rycerza (chłopczyk spał twardo i nawet nierówności terenu mu nie przeszkadzały), za którymi szła matka obładowania wielkim plecakiem – obstawiam prowiant i resztę zaopatrzenia, oraz trzy pokolenia górskie: dziadek, tato i młody w nosidle. Oni głównie z tego powodu, że wszyscy trzej byli do siebie niesamowicie podobni. Jakbym widziała tego samego człowieka w trzech wersjach wiekowych!

Kiedy schodziłam do albertynek chmuro-mgła wydała z siebie pomruk. A ja sobie uświadomiłam, że znowu jest mi sennie. Burzo, burzo, echże ty. Potem się dowiedziałam, że w Małem Cichem grzmiało i lało porządnie. Na szczęście dokładnie wtedy, kiedy mnie nie było. W zawiesinie wodnej koło albertynek było też słychać przelatujące śmigło. Cóż, pogoda toprowska, więc pewnie ktoś padł ofiarą jej (nie)uroków.

Weszłam do kaplicy sióstr i pobyłam sobie z Panem. Lubię to miejsce, dobrze mi się kojarzy, przede wszystkim z br. Albertem i s. Bernardyną, ale też bliskością Boga. Kiedy wychodziłam, zaczęło już konkretnie padać, więc zrezygnowałam z centusiostwa i pojechałam busem. Miałam jeszcze sporo czasu do transportu do Małego Cichego, padało, uznałam więc, że warto rozejrzeć się za jakimś obiadem. Zaryzykowałam Witkiewiczówkę, na szczęście okazało się, że wcale nie jest taka droga, na jaką wygląda. Na wejściu przywitało mnie znajome góralskie libretto: „Nie lij, descu, nie lij, bo cie tu nie trzeba”. Idealne wyczucie czasu…

Jedzenie było pyszne, tak samo herbata z miodem i cytryną. Nawet góry zaczęły się nieco odsłaniać. Wieczorny widok z okna pensjonatu w MC był całkiem, całkiem:

20200618_154206

Niestety, nim zapadła noc, znów się zepsuł. Wygląda na to, że jutro znów będzie Panta Leja, chociaż oficjalnie uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. To mi przypomniało, że dziś było zakończenie oktawy, której nie ma, czyli Bożego Ciała. Kościół pełen – ludzi i wianków (w końcu zioła trzeba poświęcić!) – także dlatego, że dzieci mające przystąpić do I komunii odnawiały przyrzeczenia chrzcielne. Jak widziałam te dzieciaczki ze świecami odpalanymi od paschału, przypomnieli mi się nasi katechumeni. Ech. Mam wrażenie, że temat chrztu nieustannie mi towarzyszy. Nie żebym narzekała…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s