Dziś miało lać, ale tak straszliwie lać, że aż pożyczyłam parasol, żeby w miarę suchą nogą zwiedzać Zakopane. Owszem, nad ranem obudził mnie tak głośny i nagły szum, że w półśnie zaczęłam się zastanawiać, skąd tu tory i pociąg. A to tylko (pan)deszcz. Jednak dzień, jak widzę teraz za oknem, szedł ku suchości. Teraz nawet nieco góry widać, co bardzo mnie cieszy, a chmury płyną dostojnie ku braciom Słowakom.
Wysiadłam na górnych Krupówkach, czyli wchodząc na deptak, mijałam pomnik Władysława hr. Zamoyskiego, potem do mnie dotarło, że 17 czerwca to wspomnienie br. Alberta, którego pustelnia jest na Kalatówkach, a idąc z obiadu ku górze z przyjemnością poczytałam na malutkiej ulicznej wystawce o Tytusie Chałubińskim. Trzech mistrzów mżawki.
Jest jeszcze jeden jej wymiar, który wczoraj mi umknął – najgłębsze i najbardziej stabilne zmiany wprowadza się powoli i drobnymi krokami. Mówi się zwykle o taktyce salami, ja jednak pozostanę – z racji kontekstu klimatycznego – mżawce. Szczególnie, że salami nie da się przesiąknąć. Wybacz, wędlino.
Hrabia Zamoyski słynął z bardzo ascetycznego trybu życia, który w jego sferze wyrobił mu opinię dziwaka. Jednak w tej ascezie była metoda – odkładane pieczołowicie pieniądze z wielką hojnością wydawał na to, co widział jako dobre dla społeczeństwa i Polski, w której odrodzenie z całego serca wierzył. Zresztą dożył wolnej Rzeczpospolitej, bo zmarł w 1924 r.
Finansował szkoły zawodowe (coś w rodzaju współczesnych techników) dla ubogiej młodzieży, zarówno męskiej, jak i żeńskiej, fundował stypendia, troszczył się też o ubogich wspierając energicznie działania br. Alberta. Bardzo dużo hrabiemu zawdzięcza Podhale i samo Zakopane, on też, nie szczędząc grosza, kupił Morskie Oko a potem wygrał o nie proces. To dzięki jego oszczędności, marzeniom, które inni uważali za szalone, oraz codziennej, wytrwałej pracy i staraniom ta część Tatr należy do Polski – w swoim testamencie hr. Zamojski zapisał cały swój majątek Rzeczpospolitej.
Nie było fajerwerków. Była praca i ofiara, ale też głębokie zrozumienie, że istnieje coś takiego, jak dobro wspólne, za które wszyscy, ale przede wszystkim ELITY, są odpowiedzialni.
Mistrzem mżawki stał się też po wyjściu z depresji br. Albert. Z niego też kpiono, dawni koledzy na początku działalności pozwalali sobie na nieprzyjemne dowcipy z żebrzącego Chmielowskiego. On jednak całkowicie oddał siebie Bogu i ubogim, dokładnie w tej kolejności, i szedł jak czołg, czy raczej był obecny uporczywie jak mżawka. Przytuliska rosły, powstała też żeńska gałąź zakonu (tu wielki ukłon w stronę bł. Bernardyny Jabłońskiej, także gigantki ducha i służby).
Brat Albert przypomniał o najbardziej potrzebujących, dzięki jego zakonom wiele osób odzyskało wiarę i możliwość powrotu do życia społecznego, a kiedy po odzyskaniu niepodległości przez pierwszą dekadę polskie społeczeństwo zmagało się z kolejnymi ekonomicznymi kryzysami, istniał już wzorzec, wspólnota i miejsca, dzięki którym można było szukać rozwiązań. On także rozumiał dobrze pojęcia dobra wspólnego, ofiary i służenia, drobnych, ale wytrwałych gestów i działań.
Wreszcie Tytus Chałubiński. Człowiek, który de facto stworzył Zakopane, dostrzegając w małej, podhalańskiej wiosce potencjał na uzdrowisko. Świetnie wykształcony lekarz i biolog zakopał się dobrowolnie wśród górali. Kiedy dziesiątkowała ich cholera, potrafił przekonać przerażonych ludzi do innego sposobu radzenia sobie z epidemią, niż zabijanie na głucho drzwi i okien domów, w których choroba się pojawiła. Wtedy nawet zdrowi nie mieli szans – Chałbiński wyważał te deski, wynosił chorych na powietrze i tłumaczył, tłumaczył, tłumaczył. Używał zrozumiałego dla prostych ludzi języka, wszedł w ich mentalność, a kiedy zobaczyli, że ten dziwny panocek rzeczywiście ma rację, bo ludzie zdrowieją, zaczęli mu ufać.
A on, zaczął, korzystając ze swoich kontaktów i znajomości, rozwijać szalone marzenie o Zakopanem jako kurorcie dla chorujących na choroby płucne, głównie gruźlicę. Promował turystykę górską, a sam zbierał też i skrzętnie opisywał m.in. gatunki tatrzańskich mchów, z których doskonałą większość udało mu się określić. Stworzył Towarzystwo Tatrzańskie i dbał o przyrodę gór. Hasłem jego życia były dwa słowa, które wpisał na pierwszej stronie księgi wpisów Muzeum Tatrzańskiego (które dziś nosi jego imię): „Prawda i praca”. Dopisałabym tu jeszcze: „miłość”.
Zresztą wszyscy trzej panowie swoim działaniem wyrażali miłość i jest w tym ich pozornym szaleństwie coś niesłychanie pięknego, przynajmniej dla mnie. To nie był szczenięcy zachwyt i działanie, dopóki „mnie się chce i mnie to jara”, ale decyzja i odpowiedzialne przyjęcie jej konsekwencji. Jest w ich wytrwałości i wyborze środków ubogich potężne męstwo, a jego owoce zbieramy do dzisiaj i zapewne będą zbierane jeszcze przez kolejne pokolenia.
Skoro o Tytusie Chałubińskim mowa, to poszłam na adorację do ufundowanego przez niego kościoła pw. Świętej Rodziny. Piękna młodopolska rzecz i widać, że zadbana. Niedawno była I komunia św. i miło było popatrzeć na wystrój dowodzący, że styropianem można wzgardzić a nawet należy:
Cudny był ten monogram Chrystusa z margerytek. Przy okazji podziwiania dojrzałam także znajomą sylwetkę. Cóż, Jacek jest wszędzie, nawet jeśli tutaj bez akcesoriów:
Tak, jest tu namalowana tęcza. Nie, nie ma kontekstu politycznego – ma biblijny, bo fresk zasadniczo przedstawia polskich świętych i Chrystusa jako pana stworzenia (tak przynajmniej to odczytuję).
Na koniec rzecz wypaczona na bazarku. Jeśli nie chcesz mojej zguby, weź nosacza kup mi luby…
I tym radosnym akcentem kończę moje mżawkowe wynurzenia. Tatry widać coraz lepiej, może uda mi się jutro pójść gdzieś konkretniej?