Miałam na dziś ambitniejszy plan, ale widok za oknem, a de facto prawie jego brak, utwierdził mnie w przekonaniu, że lepiej pozostać przy minimalnych wymaganiach. Wchodząc w mgłę, a w zasadzie nisko pełznącą chmurę, i kierując się na Wiktorówki, zaczęłam snuć rozważania o tym, czego się od niej nauczyć (bo narzekać już umiem).
Góry deszcz serwują przyrządzony na różne sposoby: mgła na gęsto, chmura na nisko, mżawka z subtelnym dodatkiem drobnego deszczu, siąpienie, nagłe chluśnięcie z wyrazistym akcentem gromu (lub piorunka – niewielu konsumentów przeżywa) czy wreszcie danie główne: deszcz naremny. To jakby się szło pod prysznicem ustawionym na maksymalną moc. Lodowatym, dodajmy.
Dziś była chmura z mżawką. Niby nic się nie dzieje, ale biada temu, kto nie założy kurtki przeciwdeszczowej i nie zabezpieczy plecaka osłoną. Wilgoć wpełza wszędzie i robi to bardzo skutecznie. Po kilkudziesięciu minutach jest się mokrym. Moim zdaniem to świetny obraz wpływu kultury danego miejsca czy społeczności na człowieka. Przesiąka się i to tym bardziej, im mniej się spodziewa, że się nasiąknie. Rozumiem tęsknotę za powrotem christianitas – chociaż niosła ona ze sobą stałe ryzyko osunięcia się w miernotę (bo takie epoki także w niej bywały), to jednak jeśli chodzi o przesiąkanie wartości i postaw, była rewelacyjna. Chrześcijańska mżawka.
To też pokazanie siły wspólnoty i tego, że najskuteczniejsza formacja polega na niewielkim, ale stałym wpływie. Te rzeczy są ze sobą powiązane, bo najlepiej wpływać we wspólnocie. Jednak jeśli ona jest grzeszna, to przesiąknie się niekoniecznie tym, czym by się chciało. Co nie zmienia tego, że z ludźmi wokół mnie, którzy starają się o te same wartości i postawy, będę rosnąć wewnętrznie. O ile nie noszę kombinezonu ala opieka medyczna na oddziale zakaźnym, gdzie leczy się COVID 19. Albo nie mam pokrywy teflonowej na całym ciele.
Co do COVIDU, to jego wpływ na rzeczywistość widoczny jest i w Tatrach. Przy wejściu na szlaki tablice informują o wymaganiach sanitarnych, m.in. o tym, że wszystkie punkty gastronomiczne w górach są zamknięte, więc jak ktoś nie wziął ze sobą jedzenia, to… będzie głodny.
Wyobraziłam sobie teraz te wezwania TOPR-u: „Umieram!!! Przywieźcie mi kanapki!!! Co? Z głodu umieram!!!”.
W toi toi-u apel, zapewne służb zmęczonych wywożeniem śmieci wszelakich:
Co prawda w tych świątyniach dumania przyrody nie widać, ale nie bądźmy drobiazgowi… Dowcip doceniam zdecydowanie.
Szlak do kaplicy dziś „wyścielony błotem”, jak można usłyszeć w modlitwie do Pani Jaworzyńskiej. Mimo to, czy nawet dzięki temu (deszczowi, nie błotu) wiele na nim piękna.
Większość kwiecia wiosenna (jeszcze na początku czerwca w Tatrach sypał śnieg). Jednak storczyki już kwitną:
Ups, miałam na myśli dzikie:
Zachwycił mnie wzorek na liściach.
Wskazania co do korzystania z infrastruktury zróżnicowane:
Druga wersja wydaje się nosić ślady jakowejś twórczej ingerencji, ale co ja tam wiem…
Na Wiktorówkach też pełen covidowy zestaw akcesoriów i ogłoszeń:
Na szczęście dla mojego przemoczonego i przemarzniętego ciałka ogień pod kuchnią w herbaciarni huczał, ciepełko było i można było rozwiesić kurtkę do wyschnięcia. Objawił się też Stefan, który dziś był wyjątkowo miziaty, nawet mimo tego, że nie miałam wałówki na „wkupne”. Zajęłam się głaskaniem rudzielca, więc dziś jego zdjęć nie będzie. Swoją drogą, widać, że kot górski – łapy ma szerokie i mocne, prawie jak u rysia.
Pogadałam z ojcami – do sanktuarium zawitał na nowo na stałe o. Marek Kosacz, a że ostatnio (czyt. pół roku temu) trochę współpracowaliśmy przy modlitewniku dla Gidel, to były tematy do rozmowy. Zostałam na mszy, było całkiem sporo osób, a o. Mateusz powiedział fajne kazanie o najtrudniejszym wymaganiu, jakie stawia chrześcijaństwo. Nie, nie chodzi o zakaz antykoncepcji, tylko nakaz miłości nieprzyjaciół. Serio, serio.
Poszłam po oscypki, na szczęście bacówka nie jest punktem gastronomicznym, więc udało mi się kupić moje ukochane serki. Tam także płyny dezynfekcyjne, pleksi przy ladzie i cały covidowy kontekst estetyczny. A co do (braku) widoku na góry, to tyle:
Jak widać turyści i tak przyszli, we mgle zresztą było ukrytych ich więcej. Owieczki smętnie mokły w zagrodzie, a przy drogowskazie ktoś zostawił ślad, że ślub tam był. Pewnie w kaplicy a Rusinka była tylko po drodze.
A w całym tym zestawie chmurno-mżawkowo-dżdżystym taki oto napis na zgubionym na szlaku podkoszulku, który ktoś pieczołowicie zawiesił na barierce schodów prowadzących do kaplicy:
Zacny poziom absurdu.
Dzień męczący, ale udany. Osiągnęłam ten cudowny stan fizycznego zmęczenia, przy którym się śpi jak niemowlę a mózg resetuje się do woli. Jejmość Deszczowość ma się utrzymać, z tym że jutro ma lać konkretnie. Będzie, co będzie, pewnych rzeczy zmienić się nie da, więc trzeba je polubić, jak radzi św. Katarzyna ze Sieny. A to mądra kobieta była…