Kiedy zostawałam redaktorem naczelnym kwartalnika eSPe, oddający mi to stanowisko o. Mateusz Pindelski SP powiedział: „Z władzą jest jak z koroną cierniową. Najbardziej boli dwa razy: jak ci ją nakładają a potem – jak zdejmują”. Trudno zaprzeczyć temu porównaniu mądrości. Co więcej, pasuje ono także do innej sytuacji – doświadczenia traumy.
Namiętnie odnoszę się ostatnio do Frankla i dziś też ulegnę tej namiętności. Otóż pisząc o swoim obozowym doświadczeniu, opowiada także o jego zakończeniu. Kiedy otwarto bramy obozu i więźniowie wreszcie mogli bezkarnie opuścić jego teren, wcale nie wpadli w euforię. Zresztą o podobnej reakcji pisze też Wanda Półtawska w „I boję się snów” – emocjonalnej obojętności. Lata tresury sprawiły, że normalna rzeczywistość wydawała się snem, zresztą ile razy więźniowie śnili przez ten czas o wolności! Trzeba było lat i kolejnego kryzysu, podobnego do tego doświadczanego przy wchodzeniu w traumę, by psychika uznała normalność za normalność a czas obozu za sen. Koszmarny, ale sen.
Pewne rzeczy zostają, te wdrukowane na poziomie fizjologicznym. Pani Półtawska wspomina, jak wiele lat po wojnie wraz z innymi byłymi więźniarkami pojechały na kolejną rocznicę wyzwolenia Ravenbruck. Siedziały na peronie, czekając na przedstawiciela gospodarzy, który miał ich odebrać. W pewnym momencie coś ogłaszano i z megafonów padło: „Achtung! Achtung!”. Wszystkie zerwały się odruchowo i stanęły na baczność. Jak w obozie.
Jednak zmiany w psychice, a szczególnie postrzeganie rzeczywistości, da się zmienić. Do tego potrzebne są dwie rzeczy: zachowanie w sobie w czasie przeżywania traumy wewnętrznej przestrzeni wolności i normalności (u Frankla to była m.in. pamięć o jego żonie) oraz zgoda na drugi kryzys. Obie są trudne, ale ta druga, moim zdaniem, jest dość ekstremalna. Jest się po mniej lub bardziej długotrwałym wystawieniu na destrukcyjne bodźce, psychika jest zmęczona a tu trzeba zmierzyć się z kolejną trudnością.
Polega ona głównie na przekroczeniu lęku i zgodzie na rozpad, dotychczas tak pomocnych, mechanizmów obronnych. Ten lęk przed ich utratą jest potężny, bo pamięć wciąż podsuwa obrazy tego, co może się stać, jeśli te mechanizmy nie zadziałają.
Część ludzi (Frankl podaje przykłady) wyszła z obozu, ale obóz nigdy z nich nie wyszedł. Lęk był zbyt duży, nie chcieli nic zmieniać, bo tak było im wygodniej, albo psychika zbyt mocno została naznaczona doświadczeniem – to wie tylko Bóg. Nie weszli w ten drugi kryzys, do końca pozostali mentalnie więźniami, choć czasem przeszli na stronę oprawców. Jest to głęboki dramat wewnętrznego zniewolenia, które pozostaje w człowieku mimo zewnętrznej wolności*.
Piszę o tym, bo i niektórym z nas grozi to, że izolacja się skończy, ale oni w niej mentalnie zostaną. I nie chodzi o to, że będą trzymali dystans przestrzenny, ale o to, że będą nadal się bali, choć powodów do lęku już nie będzie. Po prostu ten stan będzie dla nich bardziej komfortowy niż konieczność zmierzenia się z kryzysem rezygnowania z mechanizmów obronnych. Drugim ekstremum są ludzie zbyt szybko porzucający te mechanizmy, próbujący w ten sposób uciec od kryzysu. Tak też się nie da.
Trzeba w sobie odnaleźć nadzieję, wyznaczyć jej azymut i z całą cierpliwością wobec siebie oraz rzeczywistości iść w tym kierunku. Na resztę Bóg pobłogosławi.
*Nota bene mistrzynią kreowania takiego stanu była sowiecka propaganda, którą dzielnie naśladuje obecnie ta rosyjska.