Dziś rano znów wybiło w kosmos liczbę zakażonych. Nauczeni doświadczeniem ćwierkający (śledzę dane na twitterze) od razu zaczęli pytać, czy na Śląsku, który dziś miał rekordową liczbę przypadków, COVID zagnieździł się w jakimś DPS-ie. A i owszem: Bytom, ciąg dalszy Żywca, podobno także Czernichów. Szerszy i pełniejszy obraz co do źródeł zakażeń dają te dane, zebrane przez p. Michała Rogalskiego (polecam tego użytkownika, dane macie na slajdzie):
To informacje z 10 kwietnia, od tego czasu wzrosła liczba DPS-ów, w których stwierdzono grupowe zakażenia, ale już na tamten moment 36,7 przypadków to była ochrona zdrowia. I nadal to właśnie w szpitalach i domach pomocy społecznej wirus hula w najlepsze, podnosząc statystyki.
Nie piszę tego, żeby włączyć się w chór tych, którzy zaczynają stygmatyzować pracowników ochrony zdrowia. Oni robią genialną robotę i to na ich ramionach wisi ten ciężar i to znacznie dłużej niż od początku epidemii.
Te statystyki pokazują co innego – dramatyczny poziom zaniedbań w tym zakresie ze strony władz lokalnych, bo to im bezpośrednio podlegają te instytucje, oraz państwowych, do tego trwające całymi dekadami. Epidemia obnaża problemy:
– tak niskie płace, że młodzi wolą robić to samo za granicą, bo tam zarobią więcej i będą mieli lepsze warunki zatrudnienia, co przekłada się na dotkliwe braki personelu, a wiele osób pracuje w kilku szpitalach na raz, bo inaczej nie utrzymałoby rodzin;
– brak odpowiedniego sprzętu oraz środków ochrony osobistej, czasem zmuszanie ludzi do pracy w takich warunkach (przykłady z mazowieckiego czy Bytomia, tu akurat szpital), gdy podstawowa i pierwsza zasada ratownictwa wszelkiego brzmi: „Zapewnij najpierw bezpieczeństwo sobie, bo chory/martwy ratownik to żaden ratownik”;
– zatrudnianie każdego, kto się zgłosi i ma odpowiednie papiery, co potem czasem przekłada się na totalne olewanie przez tych ludzi procedur, bo oni są w pogotowiu jedynie dla ZUS-u i kasy (tu przykładem mogłoby być pogotowie z jednym z podwrocławskich miasteczek, tam jednak wirus już zdążył przeprowadzić lekcję, czym się kończy jego bagatelizowanie).
Od początku epidemii dręczy mnie jedno – co zrobić, żeby ta sytuacja przełożyła się na zmiany w zarządzaniu polską ochroną zdrowia. To nie może tak dalej wyglądać, bo w obecnej sytuacji uratowało ją od totalnej zapaści tylko to, że Polacy okazali się być zdyscyplinowani (do tej pory jestem pod wrażeniem, w dodatku pozytywnym) i ruszyli też od razu z pomocą materialną (począwszy od szycia maseczek ochronnych po jadłodajnie oferujące darmowe posiłki lekarzom lub np. fabrykę czekolady Wawel, która krakowskim szpitalom dowiozła dużo dobrej czekolady). Co by było jednak, gdybyśmy zachowali się jak Włosi albo Hiszpanie? Albo rząd przyjął strategię Szwecji, czyli ignorujemy zakażenia i żyjemy, jakby nic się nie działo?
Już teraz pogarsza się stan i umierają ludzie, do których nie zdąży dojechać pogotowie, bo albo jest w kwarantannie, albo właśnie transportuje kogoś z SARS-CoV-2. Wielu pacjentów onkologicznych nie dostało w terminie chemii, nadal wydarzają się wypadki drogowe, domowe, ludzie mają wylewy i zawały. I jest problem.
Osobną sprawą są domy pomocy społecznej – tu długą listę historii wszelakich mogłyby przytoczyć Dominikanki z Broniszewic albo Zmartwychwstanki z Domu Mocarzy. Także niedoinwestowane, czasem traktowane jak piąte koło u wozu, ostatnie w hierarchii dziobania z państwowego.
Nie mam recepty. Mam tylko tę diagnozę i jest mi z nią gorzko. Tym bardziej gorzko, że pamiętam cudowną opiekę w sosnowieckim szpitalu i tamtejszych wspaniałych lekarzy. Z całego serca chciałabym, żeby nie musieli narażać zdrowia i życia, jeśli nie jest to konieczne. A moim zdaniem nie jest, nawet podczas epidemii.