Głosy odbijające się w pustce bazyliki, która zwykle w te święta zamieniała się w puszkę głęboko pobożnych sardynek. A kiedy wydawało się, że już żadna się nie zmieści, następowało cudowne pomnożenie miejsca. Teraz echa zamiast ludzkich głosów. Świetne kazanie (o. Łukasz Wiśniewski), z taką delikatną nutą rachunku sumienia, kapłańskiego sumienia. A potem znów brak – nie było „Ubi caritas”, dwunastu mężczyzn nie usiadło, by przeor mógł obmyć im stopy.
Był jednak Kanon rzymski i ten cudowny moment: „On to w dzień przed męką za zbawienie nasze i całego świata, TO JEST DZISIAJ”. Wieczerza Pańska pozostaje sobą, dokonuje dzieła, które jej wyznaczono, nawet jeśli jej liturgia odarta zostaje z pełni wspólnoty.
Po komunii zamiast kilku puszek tylko jedna, skoro w Wielki Piątek komunikować będą wyłącznie bracia. W ujęciu z kościoła było widać ołtarz i to cudo złotnictwa, a gdzieś w dali, rozmyte, otwarte drzwiczki do pustego tabernakulum. Zabrano Pana. Spożyliśmy pośpiesznie ucztę, nasłuchując tężejącej za drzwiami rozpaczy, a jutro staniemy nad brzegiem Morza Czerwonego, czując na plecach oddech nadciągającego wroga. I Pan nas ocali.
Diakon zaniósł Ciało Pańskie do ciemnicy, a ojcowie wyszli do zakrystii. Nie było procesji, nie było długiego śpiewu pieśni eucharystycznych, nie było kilkunastu zwrotek „Ogrodzie Oliwny”. Był pusty kościół jak puste tabernakulum.
I my jak kości rozrzucone w dolinie, nad którą prorokował Ezechiel. Duch nas łączy, przyobleka ciałem i podnosi. W Nim wciąż jesteśmy jedno, żywe jedno.