Ostatnio redagowałam refleksje liturgiczne o. Szymona Hiżyckiego i było to dla mnie źródło wielu przemyśleń, ku zdziwieniu mojej wrodzonej złośliwości – nawet pozytywnych. Między innymi zaczęłam zastanawiać się, czego może mnie nauczyć obraz kiełkowania ziarna.
Wychowałam się na wsi, więc ziarno wszelkiego rodzaju, w tym kiełkujące, było wszędzie. Może dlatego nigdy nie wnikałam głębiej w to, co Jezus może mieć na myśli, mówiąc o jego obumieraniu. Bo nad czym tu się zastanawiać: bierzesz, wrzucasz w ziemię i wyrasta. Oczywiście, jeśli wcześniej odpowiednio popada a potem pogrzeje. Czasem też wyrastało w spichrzu, ale to już dobre nie było, najwyżej przychówek miał wysublimowaną dietę kiełkową przez pewien czas.
Stwierdziłam, że proste rzeczy bywają najtrudniejsze, więc wzięłam ziarno za rogi i przyjrzałam się jego obumieraniu.
Umrzeć może na dwa sposoby: zgnić lub wykiełkować. W pierwszym wypadku, podobnie jak to, które nie obumarło, nie przynosi żadnego owocu. Co najwyżej może posłużyć jako nawóz.
Z kiełkowaniem za to jest inaczej. Jak widać na załączonym do posta obrazu ziarno ma dość złożoną budowę: jest zarodek, osłonka i „spichlerzyk”. Kiełkowanie polega na tym, że zarodek rozrywa osłonkę i wychyla stożek wzrostu ku powierzchni ziemi a także wypuszcza korzonki do magazynu. Ma w nim głównie cukry i białka z odrobiną tłuszczy. Wzmocniony tą przegryzką kiełek wspina się ku światłu oraz zapuszcza korzenie w glebie, powoli zaczynając czerpać pożywienie z otoczenia i produkować własne (jak już wyrwie się na światło).
Czego więc ziarno mnie uczy? Przede wszystkim, że rozwój to rozdarcie i wyjście poza siebie. W każdym z nas jest „zarodek” życia wiecznego; cząstka, która pragnie światła, wzrostu, owocowania. Jednak kiedy to pragnienie dochodzi do głosu i zaczyna nami kierować, nastąpi trudny moment rozdarcia i wyjścia poza siebie, przekroczenia schematów, zaufania tęsknocie za Kimś, kto da mi pełnię życia.
Kiełkowanie sprawia, że ziarno niejako zjada samo siebie. To mi przypomina matki pequeninos z „Mówcy umarłych” Orsona Scotta Carda (druga część cyklu o Enderze – polecam!). Nie napiszę, o co dokładnie chodzi, bo nie będę spoilerować, ale też pojawia się tam motyw zjadania koniecznego do narodzin.
Wracając jednak do kiełkowania – obumrzeć jak ziarno, to znaczy: zużyć to, kim jestem, spożyć, przetrawić i zamienić na energię rozwoju. Bez lęku, że zabraknie mi czegoś, bo kiedy hojnie siebie oddam, odkryję, że poza mną jest świat, który będzie mnie karmił. Co więcej, w miarę wzrostu nauczę się przyjmować światło i zamieniać je we własne życie i wzrost, a ostatecznie owoce. One rozsieją życie dalej, ale też pozwolą na podtrzymanie życia innych. Jeśli jak szaleniec stracę wszystko, co mam, otrzymam nieskończenie więcej.
A dane mi to będzie za pośrednictwem relacji. Nie bez powodu Jezus mówi, że jeśli ziarno nie obumrze, zostanie „tylko SAMO” (podkr. moje). Wzrost nie wynika tylko z hojności, ale także z czerpania, przemieniania w sobie i dawania dalej. Relacja jak nic!
To zresztą jest także wewnętrzna dynamika celebracji liturgii Eucharystycznej: Bóg daje nam ziarno i winne grona, my jest przyjmujemy, przetwarzamy w chleb i wino, po czym oddajemy Bogu, które je przyjmuje, zamienia w Ciało i Krew, po czym oddaje nam. A my przyjmujemy te przemienione dary, spożywamy i mamy wydać ich owoce. Nieustanna wymiana, taniec miłości, który za każdym swoim obrotem wynosi nas coraz bardziej in altum*.
Obumrzeć to zgodzić się na opuszczenie siebie, na to, że nasze najgłębsze pragnienia nas rozsadzą. To wierność temu, co na dnie serca, nawet jeśli oznacza ona utratę wszystkiego. Ponad ciemnością wnętrza ziemi jest Słońce. Ono da nieskończenie więcej.
Podejmiesz ryzyko?
*Łacińskie altus oznacza zarówno głębię, jak i coś wysokiego. Niestety, nie ma polskiego odpowiednika.
grafika za: prachleb.pl