„Jestem Piotr”

Piotr Apostoł od wielu lat jest mi bliski. Nie tylko dlatego, że był pierwszym biskupem Rzymu, a więc jest u początków Kościoła rzymskiego, do którego mam radość należeć. Jest mi bliski jako osoba. I stąd ten tekst, w którym się pod niego podszyję. Coś w rodzaju krótkiej biografii, tego jako go widzę, napisanej po to, by go uczynić człowiekiem z krwi, kości i uczuć, nie tylko szacownym primus inter pares.

Jestem Piotr z Kafarnaum, choć teraz może bardziej z Rzymu. Urodziłem się jako syn Jonasza a w dniu obrzezania nadano mi imię Szymon – Bóg wysłuchał. To jednak opowieść z mojego poprzedniego życia.

Byłem w nim rybakiem. Miałem kilka łodzi i całkiem dobry dochód – złowione przeze mnie ryby trafiały nawet na stoły arcykapłanów i starszych. Moimi wspólnikami byli Zebedeusz i jego synowie: Jakub i Jan. Kiedy przyszedł właściwy czas, rodzice znaleźli mi odpowiednią dziewczynę i ożeniłem się. Wprowadziłem swoją żonę do pięknego, obszernego domu niedaleko synagogi, potem urodziły się dzieci. Chodziłem trzy razy w roku do Jerozolimy na nakazane pielgrzymki, szanowałem szabat i obchodziłem paschę. Życie toczył się swoim torem, przez góry i doliny, ale nie mogłem narzekać. Szanowano mnie i liczono się z moim zdaniem, a ja szanowałem Prawo i liczyłem się ze zdaniem Boga.

Kiedy zmarł teść, wziąłem pod opiekę owdowiałą teściową. Nie musiałem tego robić, jednak jakoś nie potrafiłem zostawić potrzebującej w biedzie. Kiedy przedwcześnie zmarła żona, jej matka zaczęła prowadzić mój dom.

Mojemu młodszemu bratu, Andrzejowi, takie życie nie wystarczało. Kiedy nad Jordanem zaczął głosić prorok Jan, Andrzej razem z Janem postanowili zostać jego uczniami. Wtedy myślałem, że to pięknoduchostwo, szukanie nie wiadomo czego, kiedy tu jest konkretna praca do zrobienia i ludzie potrzebujący kogoś, kto się o nich zatroszczy, da im pracę i uczciwie zapłaci. Nie mówiąc o rodzinie, którą trzeba utrzymać!

I pewnego dnia Andrzej przyprowadził mnie do Niego. Poszedłem bardziej ze względu na brata niż z potrzeby serca. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nauczyciel z tego zapyziałego Nazaretu popatrzył na mnie i usłyszałem, że będę Piotrem. Skałą. Spojrzałem na Niego zdziwiony i strząsnąłem te słowa z siebie.

To znaczy, wydawało mi się, że strząsnąłem. Bo one dotknęły czegoś w moim sercu. Jakiejś uśpionej cząstki i obudziły ją. Dalej wypływałem na połowy, segregowałem ryby i wysyłałem je na sprzedaż. Jednak moje wnętrze cały czas drążyła myśl, że to nie do końca jest życie, którym mam żyć.

Przyszedł do mnie jeszcze raz po pewnym czasie. Wtedy szedł już za Nim tłum. Byliśmy po całej nocy bezskutecznego łowienia, byłem zmęczony i miałem dość. A On wszedł do mojej łodzi i kazał nieco odbić od brzegu. Nie byłem tym zachwycony, ale ze względu na Andrzeja i Jana w sąsiedniej łódce, i tłum na brzegu, zrobiłem, o co mnie poproszono. Zaczął nauczać. Słowa odbijały się od moich uszu, przepływały przez moją zmęczoną głowę, nie zagrzewając w niej miejsca. Dopóki nie usłyszałem: „Wypłyń na głębię i zarzuć sieci na połów”.

Wszystko się we mnie zbuntowało, więc zaprotestowałem, bezradnie wskazując na zmęczenie i bezskuteczność dotychczasowej pracy. Zanim jednak dotarłem do końca wymówek, spojrzałem w Jego oczy i skończyłem zgodą na jeszcze jedną próbę. Nie wiem, czy to Jego autorytet, czy moja skłonność do ulegania opinii innych sprawiły, że jednak popłynęliśmy łowić.

Sieci zaczęły się rwać. To było niemożliwe! O tej porze dnia to było niemożliwe! Ledwie dobiliśmy do brzegu, przypadłem do Jego stóp, przerażony dotychczasową własną niewiarą, ale też że Jego słowa o moim nowym życiu, życiu skały, są prawdą o mnie. Usłyszałem: „Nie bój się” i… przestałem się bać.

Zostawiłem swoje dobrze poukładane, przyzwoite życie i wyruszyłem z Nim drogę, tak samo jak Andrzej, Jan a nawet od zawsze wyrywny Jakub. Było mi trochę łatwiej, że nie jestem sam w tej decyzji.

Przez trzy lata chodziliśmy po Galilei, Judei, Samarii a nawet ziemiach pogan. Widziałem setki cudów, moje ręce rozdawały rozmnażany cudownie chleb i ryby a potem zbierały resztki po tych posiłkach. Otrzymałem wielką obietnicę – że to na mnie zbudowana będzie wspólnota Nowego Izraela, a chwilę potem Rabbi nazwał mnie szatanem, bo myślę zbytnio po ludzku.

Nie potrafię pozbyć się tego sposobu patrzenia. To on sprawił, że zaparłem się Pana podczas Jego procesu. Świadomość tego doprowadziła mnie do łez, nie wiem, jak przebrnąłem przez tamten szabat. Rano przybiegła Maria Magdalena, mówiąc, że grób jest pusty. Wybiegliśmy razem z Janem, on dobiegł pierwszy, ale to ja wszedłem do grobu. Nie było Go. W oczach Jana zobaczyłem błysk zrozumienia i wybuchającą radość. Wydawało mi się, że słyszę jego myśli: „Zmartwychwstał!”. Jeszcze nie do końca wierzyłem, musiałem Go zobaczyć. Radość mieszała się ze wstydem i bólem.

Wybaczył mi, ale pamięć o mojej zdradzie jest dla jak oścień, ilekroć odczuwam pokusę, by uważać się za kogoś większego, niż w rzeczywistości jestem. Bóg obdarzył mnie wieloma darami, a pośród nich szczególnym jest umiejętność rozeznania, co jest nauczaniem pochodzącym od Ducha, a co temu nauczaniu przeczy. Czynię cuda, głoszę i nawracam, ojcuję wspólnocie, jak za poprzedniego życia prowadziłem rybackie przedsiębiorstwo.

Jednak sam z siebie wciąż pozostaję prostym rybakiem, zależnym od ludzkiej opinii, podatnym na wpływy i szukającym potwierdzenia w oczach innych. Człowiekiem kruchej wiary, potrzebującym czasu, by dojrzeć do Jego słów. Wciąż upadającym i wciąż powstającym dzięki pewności, że okaże mi miłosierdzie. Zazdroszczę Janowi jego wewnętrznej pewności w podążaniu za Panem, podziwiam niezłomną odwagę i jednoznaczność Jakuba, zawstydza mnie żarliwość i konsekwencja Pawła, nie mówiąc o jego wiedzy. Zdaje mi się, że każdy z nich byłby lepszy od mnie na miejscu, które zajmuję, a jednocześnie czuję dumę, że to mnie Pan na nim postawił. I wdzięczność, że mnie na nim podtrzymuje.

Przeczuwam, że zginę jak pozostali. Boję się tego momentu. Boję się własnej słabości. Tylko On może mi dać siłę, bym Go nie zdradził po raz kolejny, bym dał świadectwo Prawdzie, chociaż nie jestem godny, by być Jego świadkiem. Nazwał mnie Skałą, mam więc nadzieję, że w dniu próby stanę na swym imieniu jak na fundamencie i nic mną nie zachwieje. Tym razem już nic.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s