Dawno nie byłam na Wawelu – odstraszają mnie przetaczające się przez niego tłumy zwiedzających – jednak nie mogłam się oprzeć możliwości obejrzenia wystawy miśnieńskiej porcelany z zamkowej kolekcji. To malutki, choć bardzo zmyślnie dobrany fragment znacznie większego zbioru, jak się dowiedziałam, odbudowywanego dopiero od lat sześćdziesiątych XX w.
Do rozbiorów na zamku była porcelana po Wettinach, ale potem jakoś rozeszła się po świecie albo przeszła do tego lepszego. W momencie zaś, o którym wspomniałam, Tadeusz Wierzejski (jeden z najbardziej znanych kolekcjonerów sztuki w Polsce w pierwszej połowie XX w.) przekazał muzeum zamkowemu m.in. swoją wspaniałą kolekcję miśnieńskiego „białego złota”. I tak na zamkowe wzgórze znów wróciła ta jedna z najpiękniejszych i najdelikatniejszych sztuk użytkowych i to w rzeczywiście wspaniałych okazach.
Krótko przypomnę, skąd w Saksonii wzięła się porcelana. Otóż August II żył rozrzutnie, dochodu podatków już na życie nie starczało, więc wymyślił sobie, że znajdzie alchemika, który zacznie mu produkować w laboratorium złoto. Johann Friedrich Böttger dokonał tego dzieła (kontynuując prace Ehrenfrieda Walthera von Tschirnhausa) – otóż odkrył, że jeden z rodzajów glinki, poddany odpowiedniemu procesowi wypalania, zamienia się w porcelanę. A ta, odpowiednio drogo sprzedana, zamieniała się w złoto dla królewskiego skarbca.
Powstała manufaktura, w której pracowały dwa główne zespoły specjalistów. Jedni zajmowali się formowaniem i wypalaniem, drudzy (podzieleni na zespoły „tematyczne”) ozdabianiem. Najpierw produkowano porcelanę białą, potem malowaną we wzory dalekowschodnie i to od nich zaczyna się wystawa.
Naśladowano także kształty tamtejszej porcelany a z czasem osiągnięto w tym taką biegłość, że dwóch sprytnych panów: Rodolphe Lemaire (marszant) oraz Carl Heindrich von Hoym (producent) zaczęło sprzedawać porcelanę z Miśni (dla niepoznaki pozbawioną znaku producenckiego, czyli dwóch skrzyżowanych rapierów) jako chińską. Tak, to były te ciekawe czasy, kiedy chińszczyzna kojarzyła się z dobrami luksusowymi a nie masowym chłamem… Biznes kręcił się trzy lata, po czym ich nakryto i ukarano, ale do tego czasu porcelana saska zyskała już opinię lepszej niż wschodnia i przestało się opłacać kombinowanie. W każdym razie ciekawostka smakowita. Podobnie zresztą jak reszta informacji na opisach towarzyszących wystawie.
Zaczyna się ona od przykładów porcelany herbowej, czyli królewskiej i oznaczonej herbem Wettinów. Ta część nakłada się z gablotami z porcelaną „chińską”, przy której minęłam się z trójką państwa z Chin oprowadzanych przez znajomą historyk sztuki. Takie tam podkręcenie klimatu zwiedzania.
W tej części jest też prezentowany zestaw złotych sztućców z porcelanowymi rączkami. Piękna rzecz. Trzeba też przyznać, że miśnieńscy malarze mieli dobre oko i świetnie im szło podrabianie wzorców. Podobało mi się też to, że pokazano, jakie mieli trudności z naśladowaniem technik wschodnich – jest kilka przykładów porcelany z kobaltowymi detalami. Nakładane były przed wypaleniem i dość długo nie potrafiono uniknąć rozmywania się podczas wypalania konturów. Tego typu „niedoróbki” też można zobaczyć.
Druga sala to porcelana ze zdobieniami roślinnymi. Tu było kilka eksponatów z przełomu XVIII i XIX w., zachwyciła mnie szczególnie cała kobaltowa filiżanka ze spodkiem pokryta złoceniami, w stylu empire. Cacuszko. Fascynujące były też osiemnastowieczne zapowiedzi secesji. Otóż na początku nie potrafiono malować porcelany, więc bawiono się raczej jej kształtem, co poskutkowało np. serwisem do herbaty, który wygląda jak kulki owoców zaplątane w gałęzie i liście drzewa. A czajniczek nie ma dzióbka tylko metalowy (!) kranik oraz długie nóżki-gałęzie, dzięki czemu wygodnie się z niego nalewało.
Jest też wazon na kwiaty wyglądający jakby go wykonano z ułożonych, jeden obok drugiego, kwiatów wiśni, po których wije się kilka gałązek z liśćmi. A także cudownie minimalistyczne filiżanki do herbaty z białej porcelany, ale pokryte wypukłym wzorem gałęzi kwitnącego drzewa. Do tego także pod spodem talerzyków! Stały obok dzbanka w formie małpki (mam tu na myśli małe zwierze, nie buteleczkę napoju wysokooktanowego), której czapeczka była wieczkiem, a w jednej łapce trzymała lejek zaś w drugiej – malutką filiżaneczkę. Cudeńko.
Trzecią salę okupowało to, co zwykle kojarzy się z saską porcelaną – figurki. Dla mnie interesujące jedynie z tego powodu, że stanowią świetne źródło do historii stroju, a były także te w polskich kontuszach i sukniach. Oddane z wielkim pietyzmem, co do najmniejszego detalu. Rozczuliła mnie też grupa pt. „Polski pocałunek”. Nic niemoralnego – dama siedzi, a pan szarmancko cmoka ją dłoń, czemu z pewnym zaniepokojeniem przygląda się pies (i to łaciaty, rozsądnego rozmiaru a nie coś w podobie szczekającego szczura) leżący u stóp swej pani.
Pies podobał mi się najbardziej.
Na tej sali przyciągnęły mój wzrok także przykłady techniki wykończenia nazywanej biskwitem. Porcelana ta jest matowa i przypomina marmur. Mam wrażenie, że dzięki temu figury te nie trąciły aż tak bardzo kiczem. Były jednobarwne i świetne, jeśli chodzi o jakość przedstawień (mitologiczne).
Ostatnia sala to jedno z dwóch przedstawień „Ukrzyżowania” autorstwa Johanna Joachima Kaendlera, które dotrwały do naszych czasów w pełnym zestawie (a po lewej stronie dwie zażywne figury Augusta III w kontuszu; król jak król, troszku go chyba twórca odchudził na potrzeby prezentacji). Przedstawienie to to duża grupa wykonana z porcelany, według opisu składająca się z piętnastu elementów. Przypomniała mi wyjazd do Toskanii i cudowne „Nawiedzenie św. Elżbiety” Luci della Robbi z Pistoi. Włoski mistrz musiał używać polewy, zamyśliłam się nad tym, jakie cuda mógłby tworzyć, mając do dyspozycji porcelanę.
„Ukrzyżowanie” zamyka perspektywę amfiladowych sal, więc wróciłam drugą stroną, podziwiając wystawę niejako od końca. Po drodze wypatrzyłam cudnego gila na jednym z naczyń. Te ptaki się Panu Bogu zdecydowanie udały, malującemu je malarzowi zresztą też.
Zdjęć nie ma, bo jest zakaz fotografowania na tej wystawie. Nawet jak zaczęłam robić notatki do tego wpisu, to pani pilnująca przyjrzała mi się z niepokojem. Na szczęście pisania nie zabronili.
Okazało się, że weszłam chyba w ostatnim momencie, bo jak wychodziłam, to pani pilnująca wejścia zakładała za mną taśmę blokującą wejście. Trzeba pobrać wejściówkę w kasie, ale zwiedzanie jest za darmo. Radzę jedynie być wcześnie rano, bo przyszłam przed 10.00 a ledwo załapałam się na końcówkę biletów. Czas też jest krótki, bo wystawa jest tylko do 1 grudnia, czyli do niedzieli.
Ostatnio mam mnóstwo pracy, ale nie żałuję czasu poświęconego na stanie w kolejce do kasy a potem zwiedzanie. Dużo piękna i sporo zachwytu dobrym rzemiosłem a także pomysłowością twórców, nawet jeśli stała za tym na początku chciwość króla (na marginesie: August II miał kolekcję porcelany idącą w dziesiątki tysięcy elementów!). Bóg potrafi wyprowadzić dobro z przedziwnych źródeł.
Wawel nurzał się we mgle, z okien klatki schodowej było widać tylko dachy i wieże Starego Miasta, bez nowoczesnych wieżowców w tle. Klasyka sennego krakowskiego listopada z majaczącymi w mlecznym powietrzu nagimi gałęziami na Plantach. Poszłam sobie przy okazji na adorację do Kaplicy Batorego na Wawelu. W ambicie prezbiterium szum wycieczek a tam pustko, cicho i można sobie w spokoju popatrzeć na Niego, a przede wszystkim pozwolić, żeby On patrzył na mnie. Świetne domknięcie przedpołudnia – spotkanie z Pięknem samym w sobie.