Ktokolwiek czytał „Egipcjanina Sinuhe”, zna postać i historię faraona Amenhotepa IV, kojarzonego szerzej jako Echnaton (i pokrewne, bo wersji wokalizacji jest kilka). Książka Miki Waltariego była jedną z moich ulubionych lektur w liceum, więc kiedy w zapowiedziach spektakli na ten sezon transmisji z Metropolitan Opera w Nowym Jorku pojawił się „Akhnaten”, ciepło zrobiło mi się w serduszku a potem przewiewnie w portfelu. Szczególnie że zwiastuny i zajawki z realizacji zapowiadały wspaniałe widowisko.
Od razu napiszę: nie jest to opera łatwa w odbiorze. Jej kompozytorem jest współczesny, żyjący twórca, Philip Glass. Jego muzyka jest minimalistyczna, wręcz matematyczna, lubi repetycje i z tego powodu spektakl był dla niektórych byt monotonny. Jestem tego pewna, bo z niektórych miejsc na sali dobiegało krzepkie, swojskie… chrapanie. Niestety, nie w rytmie.
Mnie inscenizacja zachwyciła i muzycznie, i jeśli chodzi o scenografię, i ruch sceniczny, i aktorstwo. Minimalizm w operze o reformie religijnej, której celem było wprowadzenie kultu jednego Boga, to idealna forma. Po pierwsze, monoteizm to też swego rodzaju minimalizm, po drugie – muzyka liturgiczna, szczególnie śpiew psalmów, też jest repetytywny. Co prawda, tekst ulega większym zmianom niż u Glassa (tu dominuje powtarzanie jednej sylaby), jednak pewna analogia zdecydowanie istnieje.
Dominuje tu rytm, zaburzany czasem recytatywami (duch Amenchotepa III mówiący cudownie głębokim, aksamitnym basem Zachary’ego Jamesa – poezja). Genialnym pomysłem realizatorskim było zaproszenie do spektaklu żonglerów. Ich udział nadał muzyce dodatkową „fakturę” wizualną, jeśli można tak powiedzieć. Przykład? Drugi akt zaczyna się sceną likwidacji starych kultów, co opowiedziane zostaje atakiem na świątynię. Żonglerzy, jedynie w tej scenie, używają maczug. Nie są to dosłownie narzędzia walki, ale dwuznaczność nazwy jest znacząca. Zresztą niektórzy niosą je w sposób, który sprawia, że wyglądają jak napięte łuki ze strzałą, ale to już taki tam smaczek.
I nawet jeśli czasem nie do końca zgrywało to się rytmicznie, to i tak oglądało się to wspaniale. A potknięcia tylko dodawały całości uroku spektaklu oglądanego na żywo, co dla mnie ma większą wartość niż sterylne wizualnie wideo po edycji.
Ogólnie ruch na scenie był świetny. Trochę za często realizatorzy przeskakiwali (na mój gust) między kamerami, bo to nie pozwalało na spokojnie pokontemplować ewolucji narracji dokonującej się na scenie. Mimo to było na co popatrzeć i chętnie zobaczyłabym to jeszcze raz, żeby wyłapać kolejne treści i komunikaty zamknięte w tym przekazie. Jak dla mnie to jest inscenizacja bardzo spójna, komunikatywna i poruszająca.
Główną rolę śpiewał kontratenor Anthony Roth Costanzo. Wymagała od niego niesłychanej sprawności fizycznej i uważności, do tego prostota muzyczna kompozycji Glassa, takie mam wrażenie, raczej utrudnia zadanie wykonawcom. Mój szczery podziw wzbudził moment, w którym razem z królową Teje (Dísella Lárusdóttir) wykonują rytmiczny śpiew głoski „a”, jednocześnie przyklękając i wykonując ukłon – biedne ich przepony, ale chyba mają je ze stali, bo dźwięk nie stracił nośności a śpiew rytmu.
Ciekawe było też słuchanie duetu, w którym kobieta (Nefertiti) śpiewa niżej niż jej mąż. Cóż, uroki tego specyficznego typu głosu. Szkoda, że tak mało miał do zaśpiewania w sensie dosłownym (jedna aria, którą jest modlitwa do Atona), bo słuchało się go dobrze. Do tego jest świetny aktorsko, podobnie jak reszta zespołu. Wreszcie nie miałam wrażenia, że oglądam serię solowych występów zamiast spektaklu.
Niesamowita jest scena lamentu ojca nad zabitym Echnatonem. James wziął Costanzo na ręce (co było możliwe dzięki temu, że kontratenor należy do typu mężczyzn kieszonkowych, a bas ma ze 2 m wzrostu i adekwatną masę) i trzymając, a potem niosąc te kilkadziesiąt (mimo wszystko) kilo, wygłaszał skargę o końcu panowania syna i jego reformy. Poruszające.
Przejścia między scenami, wszystko, co dzieje się na każdym z planów, wprowadza w klimat tamtego czasu a jednocześnie jest bardzo współczesne. Nie do końca mnie co prawda zachwyciło zrobienie w trakcie koronacji z faraona królowej Elżbiety I (chodzi o ubranie), jednak większość rozwiązań kostiumograficznych było fajnych. Jest czego posłuchać, a klimat, jaki tworzy całość, sprawia, że traci się poczucie czasu, nawet jeśli się nie zadrzemie w trakcie. Pewnie będą jeszcze retransmisje, więc polecam. Warto.