Dzień wstał zachmurzony i dopadywało po nocy. Dziś przeznaczyłam na Zakopane, bo mam w nim kilka ulubionych miejsc, chciałam kupić kilka rzeczy i ogólnie lubię chodzić jego mniej uczęszczanymi zaułkami. Interesujące rzeczy można tam wypatrzyć.
Kiedy dotarłam do miasta, popatrzyłam odruchowo na południe a tam Giewont, cały na biało. Zresztą reszta towarzystwa też.
Ogólna szarość, chmurność i wełnistość, ale wypadało już limit, więc było sucho. I zimno. Zbyt zimno na moją dzisiejszą stylówkę, więc zgodnie ze zwyczajem poszłam do ulubionego sklepu mającego także duże rozmiary i prawie stałą wyprzedaż. Nie zawiodłam się. Za jedyne 39 zł nabyłam polarek, a jak pani sprzedawczyni zapytała, czy doliczyć torbę, odparłam, że nie trzeba, nałożenie ubrania nastąpi na miejscu. Tak, dodatkowa ciepła warstwa z kapturem sprawdziła się rewelacyjnie. Szkoda tylko, że rękawiczki zostały na kwaterze.
Poszłam sobie stałą trasą na Pęksowy Brzyzek, pozdrowić św. Jacka w najstarszym zakopiańskim kościele. Remontują właśnie ołtarze, Odrowąż był, ale sąsiada mu usunęli. Święty Antoni nienachalnie upomniał się o jałmużnę, ale tak często korzystam z jego pomocy, że wstyd byłoby nie rzucić. A kościół prezentuje się pięknie, jesienną porą jeszcze piękniej.
Znaku drogowego wykadrować się nie dało, ale już pisałam o parciu tutejszego oznakowania na kadr, więc proszę się nie dziwić.
Wizyta na rynku pod Gubałówką przebiegła zgodnie z planem nabywczym: pasek (kupując spodnie górskie, zapomniałam, że one mają tendencję do zwiększania obwodu w trakcie użytkowania, tia) oraz Bardzo Grube Skarpetki z Wełny, Które Gryzą. Kupiłam takie z gilami o oczouderzająco czerwonych brzuszkach. Już się cieszę na ich noszenie zimą. Na grani Krupówek nabyłam też kwartalnik „Tatry”, który odkryłam, będąc ostatnim razem w górach. Nie będę mogła na nie patrzeć, to sobie przynajmniej o nich poczytam.
Oczywiście była też wizyta w cukierni Żarneckich a potem próba odnalezienia muzeum w Willi Ornak. Willę znalazłam, ale nie było żadnej informacji, że poza pensjonatem jest tam też jakaś ekspozycja. Hm. Postałam chwilę nieco zagubiona i stwierdziłam, że jednak nie wchodzę.
Idąc już na przystanek najpierw spotkałam Psa. Nie wiem, czy kojarzycie taki typ tego zwierza, którego charakter idzie przed nim i za nim? Cała ulica jego, nie musi nikomu ani niczemu niczego udowadniać, a zwłaszcza tego, że on tu rządzi? Właśnie na takiego wielorasowca dziś natrafiłam. Potem okazało się, że nasze trasy się przecinają, a Pies wyczuł, że mu się przyglądam i reagował bojowym poszczekiwaniem. Bez agresji, ot kilka uscypliwości pod adresem rozbawionej jego widokiem ceperki.
Wypatrzyłam też taki słup ogłoszeniowy. Moim zdaniem cudo.
Druga rzecz piękna to fajnie odnowiony obraz Matki Bożej w stylistyce art deco na fasadzie Bazaru Polskiego. Budynek świeżo po remoncie, zresztą nie tylko on. Teraz jest czas, kiedy Podhale przestawia się z sezonu letniego na zimowy, remontuje się na potęgę a wszystkie stoiska zamieniają tabliczki „Lody” na te z napisem „Grzaniec”. Dziś było na tyle arktycznie, że trudno nie docenić tego drugiego.
Jak wyjeżdżałam około południa z Zakopanego, niebo już błękitniało. Spod kościoła św. Józefa w MC takie były widoki:
Gratis dorzuciłam jeszcze wnętrze i mój ulubiony fragment zewnętrza. Bardzo przytulny zakątek. Pod wieczór niebo znów zaciągnęło na siebie puchatą zasłonę, ale na zachodzie przebijało przez nią zachodzące słońce, co daje nadzieję na ładny dzień jutrzejszy. I tego będę się trzymać.