Dziś było chmurnie a po południu deszczowo, więc skoro w temacie gór nie mam nic do napisania, postanowiłam wrócić do cyklu. Szczególnie że od kilku dni jestem zanurzona w tej duchowości, w wersji podhalańskiej, ale będę pisać ogólnie.
To forma relacji z Bogiem w jakiej mnie wychowano, co prawda w wersji wschodniej Polski (moi pradziadkowie byli jeszcze unitami), jednak w każdym regionie ma ona pewne charakterystyczne cechy, obecnie nieco już zanikające. W końcu skoro nawet górale uprawiają churching, to wiedz, że coś się dzieje…
Jest to duchowość bazująca silnie na obrzędach i jest w tym pewna mądrość. Jeśli sprawowane są właściwie, z wiernością wobec rubryk a do tego ksiądz potrafi mądrze je objaśnić i w nie wprowadzić (patrz: św. Jan Vianney, mistrz tej drogi), to prawdy ewangeliczne i moralność chrześcijańska są niejako wchłaniane przez osmozę. Nie, żeby nie wymagało to walki, jednak jest pewien element, który bardzo te zmagania ułatwia.
Otóż duchowość ludowa jest silnie wspólnototwórcza i bardzo mocno ze wspólnotą związana. W zasadzie to wymiana barterowa, gdyż ta religijność i wspólnota nawzajem się wzmacniają. Ta pierwsza daje prawa i hierarchię, ta druga wywiera nacisk społeczny, by te prawa i hierarchia były zachowywane. Nie bez powodu kościoły były centrami, wokół których toczyło się życie wiosek i miast.
Tu przypomniał mi się rynek w Pistoi. Co prawda to włoska i miejska wersja, ale cztery ściany tego centralnego dla życia miasta placu to ratusz, bank, sąd i katedra z baptysterium. W polskiej wersji zamiast banku byłaby raczej karczma, jednak z tych czterech elementów kościół był elementem koniecznym zawsze i wszędzie.
To on w średniowieczu zastąpił słowiańskie opola, był miejscem sejmików, a kiedy Polacy wyruszali na emigrację, stawał się ośrodkiem religijno-kulturalno-towarzyskim dla wychodźców. Sposób oddawania Bogu czci określał przynależność, w pewnym momencie także tą narodową (uwaga, generalizacja): Polacy chodzili do kościoła, Ukraińcy do cerkwi, Żydzi do synagogi a Niemcy do zboru. Dlatego też kiedy np. w XVI w. przyszły o. Seweryn Lubomelczyk (dominikanin, który doprowadził do końca starania o kanonizację św. Jacka) przyjmował chrzest i zostawał katolikiem, nie tylko zmieniał wiarę – on tracił swoją wspólnotę życia. A nowa potrafiła mu nawet wiele lat po święceniach wypominać jego żydowskie pochodzenie.
Wróćmy jednak do duchowości ludowej – co ten sojusz dla niej oznacza? Jeżeli słabną więzi wspólnotowe, nie ma już zewnętrznej presji na przestrzeganie jej zasad i wierność obrzędom a ludzie w niej wychowani stają przed wyborem. Dochować wierności czy odrzucić ewentualnie wstawić na pawlacz razem z ozdobami na choinkę i koszyczkiem na Wielkanoc, po czym wyjmować razem z nimi raz lub dwa razy do roku? Abo i wcale?
Tu wielką rolę odgrywa ksiądz. Wierni wychowani w takiej pobożności na wiele potrafią przymknąć oko, szczególnie że dzięki temu sobie też mogą pobłażać (bo skoro nawet ksiądz…). Jednak też obecny dość silnie tu klerykalizm na tę dobrą stronę, że jeśli kapłan jest kapłanem serio, a nie tylko nim bywa, to efekty mogą być zadziwiające. W tym dobrym sensie.
Co więcej, będą one długotrwałe, bo ta duchowość ma długą pamięć i raz obecne w niej elementy potrafią trwać pokoleniami, co więcej – potrafią przeważyć nad gorliwością reformatorów-rewolucjonistów. Wszak byli tacy, co po Vaticanum II próbowali z życia Kościoła wyplenić różaniec. Ośmieszali tę modlitwę, krytykowali, po czem oni przeminęli, a różaniec trwa i nic nie wskazuje na to, żeby wierni chcieli go porzucić. A komu duchowość ludowa nie kojarzy się ze starszą kobietą w chustce i z paciorkami w ręku?
Wadą tej drogi religijności jest niestety spora przymieszka myślenia magicznego, która może przybrać bardziej „nowoczesną” formę nerwicy natręctw. Zasadniczo jednak pozostaje na poziomie fascynacji – mam na myśli przesadną – dewocjonaliami, medalikami, sakramentaliami, miejscami świętymi, rodzajami modlitw nawet (nie ma to, jak uzależnienie od nowenn, na przykład). To są rzeczy dobre, ale jeśli zapomni się, że jedynie odnoszą nas do Boga, a nie Nim są, to jest problem. Stawianie fąfnastej kapliczki zamiast nawrócenia się i zmiany życia za bardzo do Boga nie zbliży. Przynajmniej stawiającego. Podobnie jak odmawianie modlitw w taki sposób, jakby były magicznymi zaklęciami, które zmuszą Boga do działania po naszemu.
Zaletą jej jest to, że znane od dziecka obrzędy i zwyczaje potrafią przyprowadzić wychowaną w nich osobę z powrotem do Boga nawet po wielu, wielu latach. Nawet jeśli wyszła z domu, w którym nikt się Jemu za bardzo nie narzucał, czyt. praktykowano niezbędne minimum, to jednak w każdej chwili może podjąć decyzję, że przejęty szkielet norm i praktyk uzna za swój. Kiedy odda go Duchowi, to zacznie się dziać i to bardzo szybko oraz skutecznie. Głównie z tego względu, że ma już zbudowaną masę, teraz trzeba tylko dorzeźbić.
Na koniec dodam tylko, że duchowość ludowa jest także świetnym narzędziem przekazywania wiary następnym pokoleniom. Naturalne dla niej jest wychowywanie dzieci w wierze rodziców. Gorzej za to jej idzie ewangelizacja i misyjność. Do tego trzeba mieć od Ducha odwagę, by rozerwać bezpieczny kokon znajomej wspólnoty i zrobić przejście dla tych na zewnątrz i ich przyjąć jako swoich. Choć i tu duchowość ludowa się przydaje – dana i podtrzymywana przez nią tożsamość pozwala się mierzyć z tym, co nowe, bez obaw przed utratą samego siebie. Po prostu daje dobre podstawy, ale nie wolno się na nich zatrzymać.