Dziś w Tatrach wiało, nie, to za mało powiedziane – pizgało. Od nocy do południa udzielał się halny, potem zaczęło wiać z zachodu i to już było zło. Za powiewu gościa z południa popadywało, ale mniej więcej z takim przekonaniem, z jakim zakopiański kelner wydaje resztę. Za to dujec zachodni nie dość, że skutecznie wychładzał, to jeszcze przypędził stado dojnych chmur, z których zaczęło padać konkretnie. A że robiło to w duecie z wiatrem, to wieczorem już lało poziomo. Nie żartuję. Na szczęście byłam już wtedy w ciepłym pokoju po ciepłym prysznicu i z ciepłą herbatą w ręce. Mrocznie zasnute niebo oglądałam jedynie przez okno.
Plan na dziś obejmował pętelkę: Kuźnice – Ścieżka pod Reglami – Strążyska – Ścieżka nad Reglami – Kalatówki – Kuźnice, z krótkim wypadem na grań Krupówek. Do punktu wyjścia dotarłam na tyle wcześnie, że wszystko jeszcze było pozamykane. Przy skoczni weszłam na Ścieżkę pod Reglami, z której pięknie dziś prezentował się Butorowy i Gubałówka. Spokojnym krokiem dotarłam do wejścia do doliny, gdzie wpadłam na wycieczkę niemieckich emerytów. Podążając za nimi i mijając się w drodze, odkryłam, że to jest właśnie moje tempo. Wreszcie mogę nadać mu nazwę!
Po drodze mnóstwo piękności a na wejściu na polanę widok, który przypomniał mi od tegorocznej tragedii. Pomodliłam się za ofiary i mam mikrą nadzieję, że tak szybko się o tym wydarzeniu nie zapomni, żeby nie było następnych.
Wejście na polanę z herbaciarnią było momentem zderzenia, tak – to dobre słowo, zderzenia z wiatrem. Pogoda też nie mogła się jakoś zdecydować na to, jaka jest. Nad Giewontem chmury, a na stokach naprzeciwko słonecznie. Poniżej dowód na to, jak bardzo wiało – jestem kiepska, jeśli chodzi o selfie, ale fakt, że nałożyłam czapkę, mówi sam za siebie o aurze:
Nie cierpię czapek, ale nie było wyjścia.
Przy herbaciarni grono było bardzo międzynarodowe: wspomniani niemieccy emeryci, grupka porozumiewająca się po francusku i rodzinka z Izraela: dziadkowie i mężczyzna z dwójką dzieci. Te ostatnie zaczęły udawać, że porywa je wiatr, potem dołączył do tej zabawy tata – bardzo sympatycznie się na to patrzyło.
Zjadłam drugie śniadanie i już w trakcie zaczęłam się zastanawiać, czy przy takim wietrze wchodzić do lasu. Średnio uśmiechała mi się wizja oberwania jakimś suchym konarem, pamiętałam też, że podejście ze Strążyskiej na Czerwoną Polanę daje w kość, a wiatr skutecznie wychładza. Co prawda świeżo nabyta przed wyjazdem kurtka przeciwdeszczowa okazała się także świetną osłoną od wiatru, ale jednak.
Uznałam, że spróbuję, najwyżej zejdę już Doliną Białego. Za mną weszła para z córką. Dziewczynka najwyraźniej nie była w nastroju do wędrówki, ale podeszła do tego z odrobiną dystansu. Najpierw udawała Osła ze Shreka II, łącznie z odgłosem paszczowym („Daleko jeszcze? Ale daleko jeszcze?”). Potem zeszło na Tolkiena.
Otóż mama poradziła jej, żeby sobie wyobraziła, że wędruje jak Frodo i Sam. Na to dziewczynka zaczęła iść na czworaka a mama: „Ale teraz to idziesz jak Gollum!”, w odpowiedzi na co padło: „My preciousssss”. Ponieważ chwilę wyżej zatrzymały się na parę łyków wody, zapytałam, czy mają też lembasy, okazało się, że jedynie zamiennik. A skoro młoda zaczęła na głos marzyć o jedzeniu, zasugerowałam, że przypomina bardziej Merry’ego albo Pippina, na co oczywiście poleciały skojarzenia ze sceną, w której jeden z nich dopomina się drugiego śniadania w podróży. Panie szły zdecydowanie szybciej, więc wkrótce nasza tolkienowska debata ustała, ale było miło.
Tak, podejście na Czerwoną Polanę daje w kość. Zwłaszcza na zimnym, porywistym wietrze. Niewiele przed polaną minęłam parę z, na oko, trzylatkiem, Młody najpierw schodził, kiedy mnie zobaczył, uznał, że jednak chce wchodzić a potem prawie się popłakał. Żeby było weselej, rodzice oczekiwali, że to on zdecyduje, w którym kierunku teraz pójdą. Oj, jaką ja miałam ochotę kląć! Co trzyletnie dziecko może wiedzieć o szlaku, zmęczeniu, co go czeka na górze? To rodzice powinni podejmować takie decyzje, bo są dorośli i nieco więcej o świecie wiedzą. Postawione przed nimi dziecko jest zagubione i przerażone, co więcej – ma prawo takie być. A oni przede wszystkim to nie powinni zabierać tak małego dzieciaka na szlak, którego najwyraźniej nie znali, i to jeszcze przy takiej pogodzie. Dla dorosłej osoby prowadzące po nim stopnie są trudne do pokonywania, a co dopiero dla nóżek takiego malucha? Na szczęście najpierw mama a potem tato brali go na ręce i wnieśli na polanę.
A tam wiało. O jak tam wiało. Przemknęłam na skrzydłach tego wiatru na szlak wiodący do Doliny Białego, bo stwierdziłam, że nie da się zrobić popasu w miejscu, które grozi wyrwaniem mi jedzenia z ręki. Zeszłam na dół, do potoku, w którym nie ma potoku (jest susza w górach) i zatrzymałam przy słupku z oznakowaniem. Gdzieś w oddali porykiwały jelenie, a ja z mapą w jednej ręce i batonem w drugiej decydowałam, jak pójdę. To chyba ten baton sprawił, ale wybrałam Kalatówki. Śliczny fragment szlaku, z pięknymi formacjami skalnymi, męczący, ale nie tak jak wyżej wspomniane podejście. Może poza fragmentem, kiedy zza zakrętu wyłoniły się… schody. Wymskło mi się ciężkie słowo, bo już zapomniałam, że one tam są. Chodzenie po tym cudzie techniki nie jest moim ulubionym sportem.
Było jednak warto się z nimi zmierzyć, bo niewiele przed zejściem ze szlaku objawiła mi się cudna panorama. Wystawcie sobie państwo, że kornik do spółki z halnym oraz pracownikami TPNu wyczyścili zbocze i ze szlaku jest cudowna panorama na kolejkę na Kasprowy oraz sąsiednie szczyty. Jeszcze w jesiennych kolorach i z przesuwającymi się plamami słońca – widok zapierał dech w piersi, nie tylko z powodu wału henowego nad graniami.
Na Kalatówkowej drodze miałam dwie rozmowy – jedną nieco o ekologii i polityce z panią z Warszawy (zaczęło się od pytania, jak wygląda szlak wyżej). Pani delikatnie zarzuciła przynętę w postaci dość ostrego zdania o miłościwie nam panującym prezesie, chcąc wyczuć moje sympatie polityczne, ale wywinęłam się. W górach jest czas na góry, bieżączkę pozostawiam zdecydowanie poniżej 1000 m. n.p.m.
Druga dotyczyła leczenia uszkodzonego stawu biodrowego winem i kąpielami oraz innych aspektów wypoczynku w Zakopanem. Była ciekawa.
Poszłam sie pomodlić do Brata Alberta i trafiłam akurat na którąś z modlitw z Liturgii godzin. Siostry było słychać zza krat i ściany. Dobrze było pouczestniczyć w ich modlitwie.
W Kuźnicach pierwsze kroki skierowałam do baru, żądając szklaneczki czystego barszczu i placków ziemniaczanych ze śmietaną. Zacny wybór i świetne miejsce – polecam Gościniec. Posiłek bardzo mi się przydał, jednak wiatr w duecie z deszczem skutecznie wyziębia.
Na parkingu mały ruch, niewielu chętnych na busa. Zjechałam na grań Krupówek, uzupełniłam zapasy i można już było wracać do Małego Cichego. Przy okazji dowiedziałam się z kłopotów współpasażerów, że po drodze do wsi zanika skutecznie zasięg. Siakaś czarna dziura albo halny zassał.
Nad górami chmury gęstniały i ciemniały. Podobno jutro ma być lampa, ale dziś nic na to nie wskazywało, góry znikły z widnokręgu. Zobaczymy.