[MC jesiennie] Przełęcz między kotami

Zamarzyło mi się schronisko w Roztoce, szczególnie że po szlakach krążą legendy na temat tamtejszej kuchni a zwłaszcza kwaśnicy. Zawsze warto sprawdzić takie wieści, a jeszcze jak się lubi kwaśnicę, to już mus.

Wczoraj Tatry było widać z idealną ostrością, już od Nowego Targu jechałam z przyklejonym do twarzy uśmiechem szczęśliwej idiotki chorej na góry. Ta panorama, te kolory! Nawet sufit z chmur mi nie przeszkadzał, głównie dlatego że niczego nie zasłaniał. Wieczorem chmury przewiało, rozwlekając ich brzegi jak przędzę. Uznałam to za zapowiedź dobrej pogody dzisiaj i intuicja mnie nie omyliła.

Poszłam spać wcześnie i wcześnie też dziś wstałam. Plan był taki, żeby dzień zacząć od wizyty u Pani Jaworzyńskiej a ponieważ w niedziele tam jest msza o 9.00, idealnie wszystko się zgrywało. Poranek był zachmurzony, ale tym rodzajem chmur, z których nie pada. Przyjemny chłodek jesiennego poranka, kije i droga. Cudnie.

Szlak mi pokazał, że kondycyjnie nie jest źle, ale bywało lepiej. Do kaplicy dotarłam na kwadrans przed mszą, więc nie zachodziłam już na herbatę, tylko zajęłam dogodne miejsce na ławce w kaplicy i zastygłam, odparowując, w oczekiwaniu. Mszę miał o. Patryk Zakrzewski i dwóch księży-gości. Usłyszałam kazanie wręcz idealnie pasujące do moich obecnych przemyśleń (powoli to już się staje zwyczajem w przypadku wizyt w sanktuarium), pośpiewałam, bo ktoś z obecnych zaczął kantorować (część stałe zaczynał ojciec), przyjęłam komunię i opowiedziałam Maryi o tych wszystkich, których do tej kaplicy dziś w sercu przyniosłam. Takie poranki to ja lubię.

Potem była herbatka, bo jakże tak – na Wiktorówki i wyjść bez herbatki. Śniadanie planowałam wyżej, bo przewidziałam na nie ciepłe oscypki. Wokół kaplicy tłum, w kuchni tłum i to nie tylko ojców – pełno życia. Spotkałam Marcina, znajomego z czasów jeszcze DA w św. Annie i Tertio Millenio, poznałam też jego żonę, Olę. Podreptaliśmy razem na Rusinkę.

 

 

A, zapomniałabym o najważniejszym! Kiedy turyści rozsiedli się do jedzenia, objawił się rudzielec zwany Stefanem. W bardzo jasny sposób okazywał zachowaniem, że bez wałówki to nie podchodź, i bezwzględnie choć subtelnie tę ostatnią wymuszał. I to był pierwszy kot w dzisiejszej opowieści.

20190929_095836

Widoków z Polany Rusinowej opisać nawet nie będę próbowała. Idealna ostrość widzenia i jesienna kolorystyka zamieniła ten pejzaż w obraz doskonały. Zaczął też wiać dośc silny wiatr, który przeganiał chmury do Słowaków, i coraz odważniej poświecało słońce. Rozświetlone nim żółte klony dosłownie płonęły w oczach.

 

 

Niestety mój telefon nie był w stanie uchwycić tego bogactwa, więc to, co wrzucam, to tylko tak dla poczucia klimatu. Jak widać, nabyłam śniadanie, a przy okazji wypatrzyłam detal budzący nieco dreszczyku. Robi wrażenie, takie owcze „memento mori i jedz oscypki”.

Przeleciała nad nami rodzina kruków, co mi przypomniało, że jeden kołował nade mną jeszcze przy Zazadniej. Nie dość, że kołował, do jeszcze do mnie zagadywał w swoim gardłowym narzeczu. Nawet miłe to było, bardzo lubię te ptaki.

Pogadałam z Olą i Marcinem, potem oni wrócili do Zazadniej, bo wracali już do Warszawy, a je podążyłam w odwrotnym kierunku. Kolejny raz szlakiem przez Polanę pod Wołoszynem i kolejny raz tą trasą zachwycona, tym razem jesiennie. Cudny widok na Tatry Bielskie a w miejscach, gdzie świerkowy las został pożarty przez korniki i dobity przez halny, jarzębinowo-buczynowy pożar. Doliny wyglądały, jakby płynęła nimi lawa kołysząca się pod naporem wiatru.

 

 

Niebo było już błękitne i po ciele rozlewało się miłe ciepełko od słońca i ruchu. Zdjęłam polar nałożony na Rusince, na której wiało na potęgę. Las wyglądał baśniowo, jak z legend albo Tolkiena – powyginane korzenie, pełzające po poszyciu cienie, niesamowita faktura mchów i traw.

 

 

W rzeczywistości ich zieleń była bardziej soczysta, ale telefon robi zdjęcia, jakie robi.

Nad samą polaną góruje Turnia pod Dziadem, zamykająca pasmo Wołoszyna. Dziś wyglądała nie tylko monumentalnie, bo kolory, które miała na sobie, były doskonale nasycone i pełne harmonii. A do tego błękit nieba i stonowane jesienne słońce. Kohelet miał rację, nie da się nasycić oczu patrzeniem, ale może to dobrze. Ulotność piękna jest jednym z jego elementów. Nie można go mieć i po dzisiejszej wędrówce tak sobie myślę, że jednak jest to wspaniałe. Wymusza bycie tu i teraz, nie da się odłożyć kontemplacji na później. Po prostu później nie będzie.

Radośnie dotarłam do ceprostrady, już z oddali słysząc uderzenia kopyt koni ciągnących fasiągi. Na asfalcie wiało już konkretnie, więc polar wrócił na moje plecy. Popodziwiałam Wodogrzmoty i ruszyłam ku Roztoce.

 

 

Szlak niedawno odnowiony, bo kamienie jeszcze bieluśkie a drewno przepustów jasne i niewytarte. Schronisko jest nieco na uboczu głównego turystycznego nurtu, ale zdecydowanie warto tam zajrzeć. Także z tego powodu, że… jest tam kot. Tym razem biały, nazywa się Szymon. Jak widać, dzieci nawet zrobiły znak ostrzegawczy, żeby nie głaskano kota. Nie ma obaw, kot niezbyt chętny do fizycznego kontaktu, chociaż z gośćmi chętnie się bawi, głównie w berka.

Schronisko ma standard zbliżony do hotelu. Łazienki na wypasie, czyściutko a i klientela głównie z takich ambitnej chodzących. Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, ale jest coś specyficznego w tej grupie ludzi. Począwszy od ubrań górskich, które leżą na nich w tak naturalny sposób jak skóra, na sposobie zachowania skończywszy. Patrzyłam na nich, słuchałam opowieści o wizycie w Piątce (mgła, nic nie widać, więc wrócili) i znów wrócił żal, że nie mam szans na takie chodzenie, bo zdrowie nie to. Nic, trzeba się cieszyć tym, co jest.

Pojadłam, posiedziałam na słoneczku, pozachwycałam się miejscem i otoczeniem. Kiedyś jeszcze wrócę. Po czym zebrałam plecak i ruszyłam do Palenicy. Ze szlaku do Wodogrzmotów takie widoczki:

20190929_140040

Szłam spokojnie, w wolnym tempie, bo szkoda było nie patrzeć na świat wokół. W Palenicy zapakowałam się do busika, chichocząc wewnętrznie z reklamy na tylnej szybie busa obok. Wielki napis: „Nie płacz, kiedy odjadę”. No cóż. Jak nie ze smutku to ze śmiechu, ale płakać mus.

Potem tylko krótki spacerek z Drogi Oswalda Balzera do MC. Tu też remonty – mosty tylko tymczasowe, bo poprzednie odeszły do krainy wiecznych przepustów. Nie mogłam się też oprzeć widokowi kościółka i plebanii, tylko te znaki drogowe straszne parcie na aparat mają. Ten po prawej to prawie bezczelne!

 

 

Zakwasy mam okropne, może jednak jutro uda mi się spacerek Strążyską – zobaczę. Piszą, że pogoda ma być dobra. Żal nie skorzystać.

A zapytacie co z kwaśnicą? To żadne legendy, tylko czysta, kwaśna prawda – jest doskonała!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s