Jak widać, byłam w Mandze, obejrzałam cztery wystawy (a tak naprawdę sześć) i zapłaciłam jedyne 30 złociszy. Czy można wymarzyć sobie lepszy układ? Szczególnie, że żadna z prezentacji nie była czymś, przez co przechodzi się obojętnie i zapomina zaraz po wyjściu z budynku.
Tematem dominującym jest codzienność ukazana w niecodzienny sposób, a kiedy pójdziemy nieco w bok (i w dół), to jest jeszcze wymiar dodatkowy, mało znany a i tutaj zepchnięty do swego rodzaju katakumb. Zresztą nie ma co, narzekać, chrześcijaństwo w takich miejscach od początku czuje się jak w domu.
O tej wystawie usłyszałam dopiero, kiedy kupowałam bilet. Nosi ona tytuł Boża miłość, serce człowieka i opowiada o japońskim chrześcijaństwie. To wystawa zdjęć z towarzyszącym im filmem (niestety, tylko po angielsku i z angielskimi napisami) i cieszę się, że je zobaczyłam.
Moja wiedza o Kościele lub, jak teraz już wiem, Kościołach w Japonii była bardzo wyrywkowa: że jezuici, że prześladowania, że ceremonia picia herbaty (tak, stworzył ją w formie obecnej jeden z panów feudalnych, bł. Justyn Ukon Takayama), że św. Maksymilian Kolbe i że są tam też dominikańscy misjonarze z Polski, a przynajmniej byli. Nadal nie mam spójnego obrazu, ale widzę, że jest luka do nadrobienia.
Chrześcijaństwo przyszło najpierw do Nagasaki i rozwijało się dość dynamicznie dzięki jezuickim misjonarzom do lat osiemdziesiątych XVI w., kiedy zostało zakazane. Zginęły setki, jeśli nie tysiące ludzi, wielu uciekło z wysp, nie chcąc zaprzeć się Chrystusa. Byli jednak tacy, którzy rozpierzchli się jak pierwsi uczniowie w czasie prześladowań w Jerozolimie po zabiciu Szczepana (zob. Dz 8,1), po niedostępnych lub omijanych wysepkach i miejscach. Stworzyli tam malutkie wspólnoty, w których potajemnie wyznawali chrześcijaństwo. Doszło też do połączenia go z wpływami buddyjskimi i shinto (oficjalnie uczestniczono w obrzędach religii akceptowanych przez władze, chrześcijańskie praktyki odbywały się po kryjomu), przez co ukształtowała się odmienna doktryna i tradycja. W XIX w. misjonarze znów wrócili i można było ponownie otwarcie wyznawać wiarę w Chrystusa. Część wierzących z Kościoła japońskiego, że tak to ujmę, przeszła na katolicyzm, część została przy swojej wierze.
Historia fascynująca i budząca podziw. Zdjęcia tak samo, wrzucam dwa na zachętę. Jedno to jak dla mnie dalekowschodni Caravaggio.
Zdjęcia i film można oglądać do 4 października, bardzo polecam przy okazji zwiedzania pozostałych wystaw.
Te z kolei są w większości bardzo dobrze (i bardzo słusznie!) rozreklamowane. Zacznę od dotyczącej Japonii z przełomu XVIII i XIX w. a potem podryfuję ku teraźniejszości.
Japoński termin ukiyo-e dotyczy grafik przedstawiających życie codzienne, które powstawały właśnie we wspomnianym okresie. Nie po raz pierwszy goszczą one na ścianach muzeum (pamiętam do dziś piękne portrety gejsz i oiran z serii nazywanej bijin-ga), ale po raz pierwszy są to grafiki z kolekcji japońskiej a dokładnie pana Ei Nakau.
Oglądanie zaczyna się od polskiego akcentu – obok obrazu na ścianie wypisany jest wiersz Wisławy Szymborskiej zainspirowany tą właśnie grafiką. W zasadzie można stanąć i podziwiać tylko ten fragment; chociaż nie, reszta zdecydowanie też jest warta dłuższego spojrzenia.
Przed nami pięć działów, bo i grafików jest pięciu: Utamaro, Sharaku, Hokusai, Hiroshige oraz Kuniyoshi. Każdy miał własną specjalizację: bijin-ga (portrety pięknych kobiet), yakusha-e (portrety japońskich aktorów teatru kabuki), widoki góry Fudżi, pięćdziesiąt trzy stacje na drodze do Tokaido i muscha-e (portrety wojowników).
Estetyka japońska do dziś nie wszystkich zachwyca, mnie jednak urzeka prostota kreski, czasem wręcz jej techniczność. Do tego fascynuje mnie połączenie piękna całości z troską o detal i specyficzne japońskie poczucie humoru przebijające w tych scenkach rodzajowych. A wszystko lekkie i ulotne, w końcu to tylko druk na papierze.
Subtelnie wygięte panie podziwiające lśniące w oddali śniegi Fudżi, wędrowiec goniący uciekające nakrycie głowy czy panie usiłujące zapanować nad przyodziewkiem szarpanym przez (ponownie) wiatr. Obrazy dynamiczne, lekkie i zabawne a jednocześnie dopracowane. Nie dziwię się, że ryciny Hiroshige były tak popularne, że w wyniku ich powielania zdarto prawie zupełnie matryce.
Jest też słynna fala Hokusai. W bezpośrednim odbiorze robi jeszcze większe wrażenie, nawet nie bawiłam się w fotografię. Tam też w tle statyczny stożek najsłynniejszego japońskiego wulkanu. Patrzyłam na grafiki Hokusaia z tą górą w tytule i miałam wrażenie, jakby była ona niemym świadkiem i wiernym strażnikiem wydarzeń. Jedynym stabilnym elementem przemijającej rzeczywistości poniżej.
W salkach w centrum sali, gdzie wiszą grafiki, dodatek polski. Wystawę przygotowała Anna Król i są to dzieła polskich artystów będące lustrem rzeczywistości, ale tej z przeszłego ustroju. Zachwyciły mnie grafiki Adama Hoffmana. Jest w nich ciężar tamtego czasu, ale i pierwiastek uniwersalny, myślę, że nigdy się nie zestarzeją, podobnie jak ukiyo-e.
Tu tylko dwie, jest ich więcej, są też instalacje i dzieła innych twórców. Chociaż forma wyrażenia tego, co zdaje się banalne, inna, to nie czuje się dysonansu, przechodząc między wystawami. Ciekawe.
Potem poszłam do pawilonu obok, gdzie można wejść do świata (czarno-białego) smoków i komiksu. Piętro wyżej zaś jest instalacja video Krzysztofa Gonciarza Tokio24. Świetnie jej plakat uchwycił br. Fabian Stanisz OP na swojej fotografii i (nie wiem, na ile świadomie) dobrze też oddał klimat jej oglądania.
Śpieszcie się ją zobaczyć, naprawdę warto. Centrum instalacji w sensie przestrzennym i koncepcyjnym jest kilkudziesięciominutowy film. Wyświetlany na półokrągłym ekranie zagarnia do środka i nie ma ochoty się wychodzić po tym, jak pętla wróci do punktu, w którym zaczęliśmy to oglądać. Niestety są jakieś problemy techniczne, bo zanika obraz momentami, ale i tak warto dać się wciągnąć w nurt miasta.
Nie ma dialogów, jest muzyka, która pełni funkcję ilustracyjną i podbija odbiór obrazu. Można wygodnie rozsiąść się na mikropuffach, które co prawda wyglądają jak otoczaki, ale są zdecydowanie wygodniejsze, i popłynąć z opowieścią. Miesza się w niej piękno z brzydotą, czystość z brudem, bezludność z tłumem. Dzień jak co dzień w kilkumilionowym mieście. I znów: umiłowanie detalu, przedłużenie spojrzenia, piękno całości. Niełatwe i niebanalne, ale niewątpliwe.
Oprócz filmu jest jeszcze salka z neonami (nad wejściem brakuje tabliczki: „I ty możesz poczuć się jak łowca androidów, bladerunner znaczy” 😀 ) oraz ta, w której film, dzięki systemowi projektorów i ekranów, staje się trójwymiarowy. Bajeczne doświadczenie. Odrealnia całkowicie. Świetną relację video na temat tej instalacji zrobili Natalia Szcześniak i Radosław Gajda, więc odsyłam na ich kanał (TUTAJ). Od siebie tylko dodam, że taką sztukę współczesną to ja szanuję i chcę jej więcej.
Ostrzegam lojalnie, że zarówno ukiyo-e, jak i Tokio24 są tylko do przyszłej niedzieli (29 września), więc jakby trzeba się pośpieszyć.
Jeden dzień, sześć wystaw i mnóstwo pozytywnych wrażeń. Do tego dzień słoneczny, klasyka polskiego złotego września. Nie zapominając, że niedziela. Samo dobre, jest za co dziękować. Oj tak…