Najstarsza na świecie chorągiew kanonizacyjna, czyli ta z kanonizacji św. Jacka, od soboty (7 września) prezentuje się dumnie w atrium klasztoru dominikanów w Krakowie. Jest ona szesnastowiecznym odpowiednikiem współczesnych banerów z wizerunkiem osoby beatyfikowanej/kanonizowanej wieszanych na fasadzie Bazyliki św. Piotra na czas uroczystości. O historii tego cuda pisałam na Aletei (kto chce poczytać, klika TUTAJ), ale ze względu na ograniczenie liczby znaków nie bardzo mogłam napisać o przebiegu renowacji i poszukiwaniu na nią metody.
Zapomniałam też, że nie każdy wie, iż dominikanin, pod którego łóżkiem znaleziono zwinięte te chorągwie, czyli o. Adam Studziński, to słynny dominikański konserwator sztuki. Jego trosce zawdzięczamy to, że ocalało bardzo wiele artefaktów z dziejów zakonu. Zapewne można do nich doliczyć też wspomnianą w tytule, bo jak znam zapędy do sprzątania niektórych, mogła zostać wyrzucona z zakrystii ze względu na swój stan (nie)zachowania. A pod łóżkiem była bezpieczna.
Dopóki nie zobaczyłam jej na żywo, nie zdawałam sobie sprawy z rozmiarów tkaniny – na moje niewprawne oko ma ona około 4 m wysokości i około 3 m szerokości. Pierwotnie na dole była zakończona chwostami, czyli pędzlami wykonanymi z tej samej nici, co całość. Zachowały się one w stanie szczątkowym, więc zapewne ze względu na to oraz na sposób ekspozycji, usunięto je.
fot. Marcin Ciba
To zdjęcie przed renowacją, jest zresztą umieszczone w mojej książce o św. Jacku. Widać tu pozostałości chwostów, ale też fatalny stan chorągwi: jest pomarszczona, spękana, uszkodzona jest warstwa malarska, a z tablic opisujących renowację, stojących przed bazyliką, dowiedziałam się, że do tego była pokryta kurzem, bakteriami i grzybami.
Sam fakt, że dotrwała do naszych czasów, zakrawa na cud i budzi podziw wobec mistrzów rzemiosła, których pracy jej powstanie zawdzięczamy. Po obu stronach proporca mamy namalowane (w lustrzanym odbiciu) przedstawienie św. Jacka, w dodatku bardzo udane. Jest to wizja Matki Bożej, którą miał przed wyruszeniem na misje a o której wiemy z jego najstarszego żywotu autorstwa lektora Stanisława. Towarzyszą temu obrazowi złote zdobienia, herb Odrowążów oraz wstęga między Maryją a świętym, na której były wypisane słowa, którego do niego powiedziała. Godło i wstęga są wykonane ze srebra, ale z czasem utleniło się ono do czerni i konserwatorzy nie chcieli tego już zmieniać.
U dołu, pod przedstawieniem, umieszczono herby: Wazów, czyli dynastii panującej wtedy w Rzeczpospolitej, papieża Klemensa VIII, a więc Aldobrandinich, oraz zakonu.
Całość umieszczono na wysokiej klasy jedwabnym adamaszku. Gatunek nici sprawił, że tkanina okazała się bardzo wytrzymała, jednak splot adamaszkowy sprzyjał jej niszczeniu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że dodał całości urody – namalowana na nim kapa świętego wygląda jakby sama była z niego wykonana, pięknie widać przestrzenność splotu i wzór.
Do tego dodajmy jeszcze drzewce (widać je na drugim zdjęciu). Na nim chorągiew przewisiała od końca XVI do połowy XIX w., do wielkiego pożaru Krakowa. Migrowała nieco po kościele, do tego w uroczystość św. Jacka opuszczano ją, by wierni mogli ją ucałować. Ci korzystali z okazji i pobierali z niej nici i złocenia, traktując je jako relikwie. Jak łatwo się domyślić, nie służyło to specjalnie jej zachowaniu.
Była wielokrotnie reperowana, naszywano na nią łaty i zszywano, oczywiście zgodnie ze standardami poprzednich epok, więc bez szczególnej dbałości o takie detale, jak np. grubość nici. Wystawienie na wilgoć, zmiany temperatury, światło, pożary, kurz i inne uroki wiszenia w przestrzeni kościoła sprzyjały destrukcji przedstawienia.
W pierwszej dekadzie XXI w. zmarł o. Studziński i zaczęto katalogować jego spuściznę. Szefujący temu zespołowi Marcin Ciba na początku nie zwrócił uwagi na owinięte w pokrowce drzewce, uznając je za jakieś pamiątki z okresu, kiedy o. Adam był kapelanem wojsk Andersa. Zajrzał do nich, kiedy prof. Walczak z UJ zapytał, czy mógłby zobaczyć chorągiew kanonizacyjną, o której czytał w katalogu zabytków. Ciba najpierw odparł, że nie widział jej na oczy, ale potem uznał, że poszuka. Dla spokoju sumienia odwinął rzeczone pokrowce i zastygł. Zadzwonił od razu do profesora i ten za kwadrans był w pracowni na Stolarskiej. Delikatnie, na ile pozwalały im na to trzęsące się z przejęcia ręce, odwinęli tkaninę. Tak, to było to.
Media szybko rozniosły wiadomość o odnalezieniu. Pojawił się jednak problem pod tytułem: Skąd wziąć pieniądze na konserwację? Renowacja, konserwowanie i ekspozycja tkanin to kosztowne „hobby”. Ostatecznie po kilku latach, w 2017 r., można było ruszyć z pracami, dzięki wsparciu Gminy Miejskiej Kraków. Jak mówił Marcin Ciba, dobrze się stało, że prace się odwlekły (Jacek i jego genialne wyczucie czasu… to już moje spostrzeżenie), ponieważ w międzyczasie w Muzeum XX. Czartoryskich postanowiono odnowić tamtejsze dwustronne chorągwie i mające się tym zająć panie konserwator gruntownie się do tego przygotowały.
W tym celu zjeździły sporą część Euroazji, od Szwajcarii po Chiny, i odwiedziły USA, szukając metod i technologii. Od Szwajcarów zapożyczyły pomysł na prezentację takich tkanin, od Chińczków (niezbyt chętnych do dzielenia się swoją wiedzą) metody na renowację tkanin jedwabnych (w końcu kto może się lepiej na tym znać niż producenci?). Stworzono zespół marzeń, w którym, z jednej strony, były specjalistki i specjaliści z Muzeum Narodowego, a z drugiej – zespół konserwatorów z krakowskiego klasztoru OP. Całość koordynował Marcin Ciba.
To on właśnie opowiadał mi, jak mozolna była praca konserwatorów. Chorągiew zdjęto z drzewca, następnie należało ją wstępnie oczyścić, zdezynfekować, usunąć stare łaty i szwy oraz wyprostować. Żelazko oczywiście nie wchodziło w grę – użyto ultradźwiękowego nawilżacza i obciążników w postaci worków z plastiku. Chodziło też o to, żeby pod wpływem wilgoci materiał nie pomarszczył się jeszcze bardziej. Na tym kończy się łatwiejsza część prac.
Teraz należało zespolić warstwę malarską, tam gdzie była odklejona, z adamaszkiem oraz uzupełnić ubytki, a także zszyć spękania. Ubytki domalowano ciemniejszym o ton kolorem, aby następne pokolenia nie miały wątpliwości, co było uzupełniane. Złocenia dopełniono za pomocą kropkowania pędzlem „zerówką” i tak, by uniknąć zawilgocenia jedwabiu (bo się Jego Delikatność znów pomarszczy) – pan Marcin „zeznał”, że kiedy widział, jak koronkowa to była praca, to myślał po cichu, że jemu cierpliwości by nie starczyło. Podobnie jak w przypadku zszywania pęknięć. Jedwab jest cieniutką nicią, więc konserwatorki szyły igłami „zerówkami”, wprowadzając nić między wątek i osnowę, w specjalnych powiększających binoklach i, moi państwo, pochylone nad materiałem. Dodajmy – trochę to trwało, nie skończyło się na jednej dniówce. Podziwiam bardzo.
Już w trakcie renowacji pojawił się problem pt. jak eksponować dwustronną chorągiew, do tego tak kruchą? Tu podsunęli pomysł Szwajcarzy – umieścić w specjalnej kasecie. W dominikańskiej wersji składa się na nią: metalowa obudowa ze wspornikiem z tyłu, tak że jest ona ustawiona pod kątem, specjalnie zamawiana w hucie szkła szyba z wszelkiego rodzaju filtrami i wzmocnieniami, ważąca – bagatela – prawie 200 kg (nie pomyliłam liczby zer), specjalna „wyściółka”, której nazwy teraz nie pomnę, ale która ma taką właściwość, że dostosowuje się do każdego, najmniejszego nacisku, dzięki czemu wszelkie przestrzenne detale i szwy chorągwi są zachowane, wreszcie – plecy ze sklejki. Tu okazało się, że nie istnieje maszyna, która mogłaby wyprodukować tak duży kawałek tego materiału. Polak jednak potrafi – korzystając z doświadczeń producentów mebli połączono odpowiednią liczbę sklejek na tzw. pióro, uzyskując jednolicie gładką powierzchnię. I już można było pakować odnowioną chorągiew.
Tu pojawił się problem – jak przenieść tę potężną (około 12 m2) i ciężką szybę na tkaninę tak, żeby obie wyszły z tego zabiegu bez szkód? Mężczyzna, który przywiózł szkło z huty, powiedział, że nie wie, czy można ją postawić w pionie, bo nigdy jeszcze takiej szyby nie produkowali. Zespół konserwatorski nie chciał ryzykować – w piętnastu chłopa podnieśli szybę w poziomie, przenieśli i, pieczołowicie wymierzywszy, opuścili na chorągiew. Udało się! Nie trzeba było przesuwać.
Chorągiew sama waży ok. 2 kg. Z kasetą do ekspozycji – prawie 400… Jedno jest pewne – nie da się wynieść jej niepostrzeżenie, a to niewątpliwa zaleta w przypadku tak cennej rzeczy.
Oglądać można co prawda tyko jedną stronę chorągwi, jednak można co pewien czas rozpiąć kasetę i przewrócić tkaninę na drugą stronę. Jak mówił Marcin Ciba, taka forma ekspozycji jest nowatorska. Renowacja chorągwi Jackowej była swego rodzaju poligonem (i to o podwyższonym poziomi trudności), na którym zespół konserwatorski z Muzeum XX. Czartoryskich mógł przećwiczyć nowe techniki. Opracowano też metodę prezentacji efektów takiej pracy – teraz Muzeum Narodowe może z tych doświadczeń skorzystać. Ponownie okazało się, że współpraca jest najlepszą metodą pracy.
Długa historia, wiem. Moim zdaniem jednak konserwatorzy i historycy sztuki, którzy w odnowienie chorągwi włożyli swój czas, zaangażowanie, wiedzę i pracę, zasługują na tę opowieść. Prace przeprowadziła pracownia konserwatorska Veritas Arte Marcin Ciba a kierownikiem zespołu była p. Anna Tabisz. Na ich ręce składam wyrazy podziwu i serdeczne podziękowania – to genialny dwunastometrowy i czterystukilowy kawał świetnej roboty!
Pisząc tekst opierałam się na rozmowie z p. Marcinem Cibą, jego wypowiedzi na wernisażu wystawy oraz tekstach umieszczonych na tablicach przez bazyliką. Koszty renowacji i przygotowania do ekspozycji wyniosły prawie 300 tys. zł.