Brat Torbiński nosił imię, które brzmi dziwnie dla polskiego ucha. Nic dziwnego – należy do grona tych dominikańskich imion zakonnych, co Gundysław, Bertrand i Jordan, czyli szacownych, ale nieużywanych. Ma to na szczęście i tę dobrą stronę, że osoby tak nazwanej nie pomyli się z nikim.
Gwala (wspomnienie 2 września), czy we włoskim oryginale Guala, wywodzi się od protogermańskiego walah, czyli obcy, przybysz, wędrowiec. Ma to znaczenie dla historii osoby, którą chcę tu opisać, ponieważ słowem tym Germanie, którzy w charakterze barbarzyńców najechali Imperium Rzymskie a potem osiedlili się na jego północy, nazywali tak Rzymian i ogólnie tych, co pojawiali się u nich, przychodząc z południa.
To znaczy, że ród Gwali z Bergamo, w przynajmniej jego męska gałąź, wywodziła się z Rzymian. Byli zamożni, mieli arystokratyczne pochodzenie a to, że Guala miał też imię longobardzkie (William), sugeruje, że prawdopodobnie jego matka miała korzenie germańskie.
Jego biografia w dużej mierze wpisuje się w swego rodzaju schemat biograficzny wielu pierwszych dominikanów: urodzony w drugiej połowie XII w., prawdopodobnie ok. 1180 r., w rodzinie jak wyżej, świetnie wykształcony usłyszawszy św. Dominika, zapragnął natychmiast pójść w jego ślady. Był to rok 1219, a więc Guala miał lat dobrze ponad trzydzieści, więc trudno podejrzewać go o młodzieńczy prozelityzm. Jedyny problem polegał na tym, że nie miał święceń, co jednak nie przeszkodziło Guzmanowi w obleczeniu go w dominikański habit, a dwa lata później, już wyświęconego, wyznaczeniu na przeora nowej fundacji braci kaznodziejów w Bergamo.
Intuicja nie zawiodła świętego z Caleruegi – Guala świetnie sobie radził w tym oficjum, więc kiedy bł. Diana w Bolonii po raz pierwszy próbowała założyć habit dominikańskiej mniszki, brat z Bergamo był wśród dominikanów wyznaczonych do starań o tę fundację i opieki nad nią. Próba skończyła się, jak się skończyła – złamanym żebrem fundatorki – i Guala wrócił do rodzimego klasztoru. Po czym, bardzo szybko, Dominik wysłał go z misją założenia konwentu w Brescii.
Tu właśnie w sierpniu 1221 r. przeor miał sen, w którym ujrzał drabinę Jakubową, na szczycie której siedział Chrystus i Maryja, a u jej stóp stał dominikanin z kapturem zaciągniętym na twarz zgodnie z ówczesną tradycją chowania zmarłych w tym zakonie. Wstąpił on na drabinę, a Pan ze swoją Matką wciągnęli go na niej do nieba.
Przebudzony, nie namyślając się wiele, narzucił na siebie kapę i wyruszył do Bolonii. Tamtejsi zakonnicy musieli nieźle się zdziwić, kiedy ujrzeli u bramy klasztoru Gualę z socjuszem i to twierdzącego, że przybył na Dominikowy pogrzeb (a wiadomości o śmierci jeszcze nie rozesłali…), który według przybysza może jednocześnie być kanonizacją. Śladem tego zdziwienia jest zapewne opowieść o tym śnie, umieszczona przez bł. Jordana z Saksonii w Książeczce o początkach Zakonu Kaznodziejskiego.
Po tych wydarzeniach wspólnota w Bolonii wybrała go na swojego przełożonego, ale nie dane mu było za długo zagrzać miejsca w klasztorze św. Mikołaja. Papież uznał, że Guala świetnie się sprawdzi jako nuncjusz (widocznie sława jego talentów negocjacyjnych i roztropności dotarła już na Lateran). Tym samym dominikanin został wplątany w ówczesne konflikty polityczne, zarówno te między miastami-państwami, jak i poważniejsze – papieża z cesarzem.
Radził sobie z nimi bardzo sprawnie. Najpierw doprowadził do pokoju między Bolonią i Modeną, potem, aby odebrać cesarzowi Fryderykowi II wymówki dotyczące wyruszenia na krucjatę, wynegocjował pokój między nim a Ligą Lombardzką. Ostatnia rzecz wybitnie trudna, bo konflikt między nimi był zadawniony i często szło w nim już na miecze, w sensie dosłownym oczywiście.
W między czasie za plecami dominikanina knuto pewien spisek dotyczący jego osoby. Otóż mieszkańcy Brescii mieli już dość dzielenia się jego talentami z Bolonią i kiedy umarł im biskup, z zadziwiającą i godną pochwały jednością lud wierny i kler domagali się na katedrze Guali. Ten zdecydowanie nie był zainteresowany, próbował nawet wykorzystać swoje zasługi dla papiestwa, żeby tylko wywinąć się od biskupstwa, ale nie wyszło.
Ordynowano go w 1229 r. To, co dla niego było ciężkim obowiązkiem, dla tamtejszego Kościoła było błogosławieństwem. Jego pontyfikat zapisał się w historii miasta dużą liczbą dzieł miłosierdzia, mądrymi sądami, fundacją klasztoru dominikańskiego pod wezwaniem św. Mikołaja (ukochanego świętego Guali), a nawet zwycięstwem nad cesarzem.
Władca zerwał bowiem traktat z Ligą Lombardzką, co rozpętało na nowo w Italii wojnę między gwelfami (zwolennicy papy) i gibelinami (ci od cesarza). Fryderyk II postanowił pokazać też biskupowi Brescii, że trzyma on z niewłaściwą osobą, i zaczął oblegać miasto (1238 r.). Ono jednak zostało tak dobrze przygotowane do oblężenia przez Gualę, który ponadto wspierał walczących modlitwą i słowem, że po trzech miesiącach oblegający ze wstydem musieli zrezygnować z biwakowania pod jego murami.
Rok później wreszcie udało się biskupowi wydobyć z Watykanu zgodę na rezygnację z katedry. Konsekrował jeszcze i pouczył swojego następcę, poczem udał się do klasztoru San Sepulchro (Świętego Grobu) w Val d’Astino. Żyli tam i modlili się walombrozjanie, czyli zreformowany odłam benedyktynów. Guala do nich dołączył, dlatego jest zwykle przedstawiany w mniszym habicie. Ludzie nadal do niego ciągnęli, szukając duchowych rad i pomocy, nawet po tym, jak zmarł w 1244 r. A Guala, nawet po tym, jak zmarł, nie odmawiał i nie odmawia wsparcia. Jego kult oficjalnie zatwierdzono w 1868 r.
A prezentował się mniej więcej tak:
Nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że bardzo go przypomina o. Wojtek Frączek OP. Osobę na portrecie mam na myśli.
Abstrahując jednak od skojarzeń wizualnych – br. Gwala nie wybierał sobie imienia, nadali mu je przełożeni. Nie wiemy, czym się kierowali, jednak pod opieką świętego z Bergamo polski konwers przeżył dobre sześćdziesiąt sześć lat. I to dobre istotnie.