Dla tych, którzy idą drogą wyznaczoną przez św. Benedykta z Nursji, najistotniejsze jest to, aby „Bóg we wszystkim był uwielbiony”. Pomagać ma w tym zachowanie ordo et pax, czyli reguły/ładu i pokoju. Wersja monastycznego hasła brzmiąca ora et labora została wymyślona przez pewnego jezuitę i to w XVII w., więc pozwolę sobie ją zignorować.
Kiedy myślę o duchowości benedyktyńskiej, przychodzi do mnie obraz Abrahama siedzącego pod dębami w Mamre. Wyczytałam to zestawienie w którejś z redagowanych dla Tyńca książek i już ze mną zostało.
Abraham siedzi w porze największego upału u wejścia do namiotu, a więc tak, jakby na kogoś czekał. O tej porze nikt nie podróżuje, cała pustynia zastyga w ciszy i tęsknocie za chłodniejszym powiewem wieczoru, jednak on wpatruje się w drgający od upału horyzont. Bardziej bezsensownie pewnie wyglądał w ludzkich oczach tylko Noe budujący arkę na suchej ziemi. Jednak tego dnia, który opisuje nam Księga Rodzaju, fale gorącego powietrza rozcięły trzy zbliżające się postacie. Oczekiwanie patriarchy zostało nagrodzone i to z wielką hojnością. Nie dość, że ugościł Boga, to jeszcze otrzymał od Niego zapierającą dech w piersi obietnicę, która wypełniła się a raczej – przepełniła się w Chrystusie i Kościele.
Co pierwsze rzuca się w oczy, przynajmniej moje, to trwanie patriarchy. Przy powołaniu do życia monastycznego nie ma zbyt dużego znaczenia to, czy ktoś jest ekstra- czy introwertykiem, czy inne kwestie osobowościowe. To droga dla tych z nas, którzy do tego, żeby usłyszeć Boga, potrzebują stabilności. Benedyktyni składają poza ślubami posłuszeństwa, ubóstwa i czystości jeszcze czwarty – stabilitas loci (stałości miejsca). Pamiętam lodowaty dreszcz, który przebiegł przeze mnie, kiedy słyszałam jednego z moich znajomych OSB, kiedy to obiecywał Bogu i wspólnocie. Aż do śmierci w jednym miejscu, w tej samej wspólnocie, na dobre i złe swoje i klasztoru. Trzeba być straceńcem.
Jednak stałość miejsca, rytmu dnia, nawet pewna stabilność dziwactw współbraci sprawia, że po pewnym czasie możliwe jest skupienie się tylko na jednym – czekaniu na Boga. Piękny obraz znalazłam u Ewagriusza (jest w przygotowywanych właśnie do druku Filokaliach). Otóż mnich jest jak wino, które do tego, by osiągnąć pełnię smaku i jakości, musi leżakować w odpowiednich warunkach. Oczywiście nie chodzi o to, że teraz benedyktyni mają zalec na sofach, by jedynie leżeć i wewnętrznie fermentować. Chodzi o to, że jeśli żyje się w przewidywalnych warunkach, powtarzając określone praktyki, po pewnym czasie zaczyna się iść w głąb, czy to z pragnienia doskonałości, czy to po prostu z nudy.
Tak, wiem, ten proces także można zepsuć. Dlatego tak ważną postacią w duchowości mniszej jest mistrz duchowy – abba, czy też w klasycznym ujęciu OSB – opat. On ma za zadanie korygować ten proces u konkretnych osób. Kiedyś (w czasach Ojców Pustyni) mnisi byli zobowiązani do tego, by codziennie otwierać przed abba serce, czyli mówić, jakie myśli przychodziły do nich danego dnia. Dziś raczej się tak częstych rozmów nie praktykuje, jednak praktyka duchowego prowadzenia przez mistrza jest bardzo ważna na tej drodze, po prostu obiektywizuje przeżycia a często stawia mocno do pionu (dodam, że głównie ze względu na wymóg bezwzględnego posłuszeństwa mistrzowi).
Pustynia, czy to wewnętrzna, czy zewnętrzna, jest zawsze pełna miraży, łatwo na niej zgubić drogę, dając się uwieść złudzeniom oazy lub znalezienia skrótu. Mistrz duchowy, który już po tej drodze kiedyś przeszedł, potrafi te miraże wychwycić, nazwać a czasem wesprzeć modlitwą, jeśli wie, że danego etapu uczeń samodzielnie nie przejdzie.
To pokazuje pewien wewnętrzny paradoks tej formy życia. Mnich to ktoś, kto nosi nazwę oznaczającą jednocześnie bycie samemu i bycie wewnętrznie spójnym (jednym). Droga do tego prowadzi jednak przez, paradoksalnie, wspólnotę. Benedykt, co prawda, napisze w swojej Regule, że życie eremickie jest pełnią życia mniszego, jednak zaleca, by do takiej formy służenia Bogu przygotować się w cenobium, a więc klasztorze, gdzie zakonnik nie jest sam.
Drogą do tego jest postawienie na pierwszym miejscu liturgii (Liturgia godzin i Msza św.), zachowanie milczenia, ubóstwa i praktyki ascetyczne, do których zalicza się także praca, oraz wspomniane prowadzenie przez ojca duchowego. Klasyczne dla tej drogi duchowości teksty to Rozmowy z Ojcami Jana Kasjana oraz Reguła św. Benedykta ze swego rodzaju praktycznym komentarzem, jaki stanowi II księga Dialogów św. Grzegorza Wielkiego, będąca hagiografią Benedykta z Nursji.
Główne zagrożenie, jakie bym widziała dla tej duchowości, to ulegnięcie pokusie zbytniego indywidualizmu i zagubienie gdzieś z horyzontu przychodzących a posłanych przez Pana, by mnich im usłużył.
W tak stabilnym otoczeniu istnieje też ryzyko podjęcia chocholego tańca – niby jest jakaś aktywność a wewnętrznie nieustanna duchowa drzemka, bo po co się starać? Nakarmią, ubiorą, powiedzą, co robić…
Wreszcie ostatnie zagrożenie, na które zresztą duży nacisk kładli Ojcowie Pustyni – pycha. Można osiągnąć taki jej poziom, że zagłuszy ona nawet pokusy cielesne, czyli głód i pożądanie seksualne, a mnich będzie żył mocą przekonania o własnej nieskończonej wyższości nad tym motłochem, który nawet nie zna Prawa. W końcu jest MNICHEM, a czy można żyć doskonalej?
Pozytywy? Ludzie święci ukształtowani w szkole św. Benedykta to siewcy pokoju. Gdyby był on wodą, to dojrzały mnich (a nie chodzi mi o wiek) jest źródłem, w którym można Bożego pokoju zaczerpnąć. Tak, jak u Abrahama, pokój ten płynie z niezachwianej, bo wciąż wypróbowywanej wiary. To ludzie kochający liturgię, bo jest dla nich językiem, w jakim mówią Bogu o swojej miłości do Niego. Ludzie ciszy, ale też wielkiej cierpliwości dla słabości tych, którzy uporczywie dążą do Boga, nawet jeśli robią to nieporadnie. To wreszcie ludzie, którzy cali są słuchem i posłuszeństwem temu, co rozpoznają jako głos Boga. Nie bez powodu Reguła św. Benedykta zaczyna się słowami: „Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń [ku nim] ucho swego serca!” (RB, Prol 1).
Niektórzy z nich (zob. św. Patryk, św. Kolumban, św. Wojciech, Pięciu Polskich Braci Męczenników…) usłyszeli, że mają opuścić klasztor, porzucić stabilitas loci i głosić słowo. W XIII w. ten modus wykorzysta pewien Kastylijczyk, ale to już historia na kolejną opowieść…
Polecam pełniejsze omówienie w artykule Ideał benedyktyński (KLIKAMY TUTAJ), tam też o Lectio divina, które mnie umknęło 🙂
Pięknie się cykl zapowiada. Dziękuję.
Wiedziałam, że to ora et labora jest jakieś od macochy, tylko nie wiedziałam, której.
Abraham w Księdze Rodzaju, a nie Wyjścia.
Dzięki za dobre słowo i poprawkę 🙂