W święto św. ojca Dominika poszłam na mszę na 8.00 do podominikańskiego kościoła w Janowie. Jego fasada wybija się ponad niską zabudowę miasteczka i z daleka widać na niej polichromię przedstawiającą obraz Matki Bożej Łaskawej, z bliska już nieco skruszały i osypujący się.
Obok wejścia rozsiadł się – to dobre słowo – dawny klasztor. A funkcję bramy prowadzącej na teren sanktuarium pełni dzwonnica, co przypomina mi układ zamojskiej katedry, tylko tam campanilla stoi naprzeciw bocznego wejścia. Zresztą ono i tak pełni obecnie funkcję głównego, więc pod tym względem wszystko w normie. Podobieństwo zrozumiałe, w końcu fundatorami była ordynacka gałąź rodu Zamojskich. Teren poklasztorny opasuje mur, który grubością przypomina raczej te obronne.
Całość to częste dla tamtego terenu „barokoko”, czyli bryła barokowa, ale wystrój z rocaillem. Tutaj mającym wiele wdzięku, ale przede wszystkim nadającym wnętrzu jasności i lekkości, bo kolorystyka jest pastelowa z dominacją bieli i złota. Nawet sylwetki świętych w charakterystycznych dla rokoko pozach sugerujących problemy neurologiczne nie razi aż tak bardzo (tak, nie przepadam za tym stylem, nic na to nie poradzę).
Po wejściu ujęło mnie od razu kilka rzeczy. Dzień był powszedni a mimo to ławki w kościele były pełne. Pod ołtarzem Jana Chrzciciela stał paschał – woskowy. Zarówno świecznik, na którym stał, jak i chrzcielnica były nowe, ale starannie dobrane do wnętrza i ładne. Uznałam, że to dobrze rokuje, nawet jeśli brak naczynia, w którym był chrzczony Gwala, nieco mnie zasmucił.
A potem zabrzmiały organy. Tylko ja wiem, ile siły psychicznej mnie kosztowało powstrzymanie się od popatrzenia na prospekt organowy – co za instrument! Jaki dźwięk! Potem doczytałam w broszurce, że są z 1913 r. i mają 19 głosów. W każdym razie miło słuchało się muzyki wypełniającej całe wnętrze specyficzną dla organów głębią i złożonością dźwięków. Nota bene o organiście to też dobrze świadczy, nie odbierajmy mu zasługi.
Jak widać, zewnętrznie też piękne.
Msza była koncelebrowana, kazanie też było i to o św. Dominiku, powiedziane zgrabnie i merytorycznie, z nawiązaniem do historii sanktuarium. Miód na serce. Po mszy było wystawienie i różaniec, który poprowadzili już sami wierni, bardzo pobożnie i sprawnie. Potem sobie posiedziałam z Panem, który pozostał do adoracji w kaplicy Krzyża Świętego. Dobrze się tam z Nim było.
Wcześniej jednak poszłam do zakrystii dopytać o archiwa. Zakrystia podwójna, z wejściem z korytarzyka prowadzącego na obchody. Ta podwójność skojarzyła mi się z krakowskim konwentem, bo jest to powtórzenie układu przestrzennego, tyle że krakowski skarbiec (wewnętrzna zakrystia) jest za prezbiterium, a w Janowie ku klasztorowi, że tak napiszę, a równolegle z korytarzem.
Do archiwów pozwolono mi zajrzeć, do kroniki już nie. Niestety. Wiem jednak, że jest na plebanii, to już coś. Archiwum jest w kancelarii, a ta była czynna od 10.00, więc miałam chwilę. Poszłam więc pozwiedzać. Najpierw ruszyłam na obchody, gdzie weszłam i poczułam się dziwnie komfortowo, co sprawiło, że w mojej głowie błysła myśl, która natychmiast wyraziłam: „To dawne krużganki, prawda?”. Ksiądz potwierdził, po czym umknął w stronę klasztoru a obecnej plebanii, a ja zostałam w janowskiej wersji mojej niszy ekologicznej. Zdecydowanie niższe, z grubszymi murami, właśnie takie po gospodarsku przysadziste. Wirydarz malutki, z kapliczką, a na ścianach obrazy przedstawiające cuda św. Dominika i św. Jacka, idealne do ewangelizacji w czasach kontrreformacji, kiedy powstawały.
Za to na filarach między oknami stacje Drogi krzyżowej. Są połączeniem sztuki ludowej z naśladowaniem wzorów akademickich, co, według mnie, nadaje im niesamowity charakter. Ujęły mnie.
Na obchodach znalazłam też chrzcielnicę Gwali (bardzo mię to ucieszyło) oraz maryjną kapliczkę.
Obrazy z historii świętych bardziej ilustracyjne niż wysokiej klasy. Hiszpański wąsik Dominika bawił mnie nieodmiennie, ale przypisanie mu we współczesnym Jackowego cudu uzdrowienia niewidomych bliźniaków już nieco zdrzaźniło. Co nie zmienia faktu, że cud z różańcem z kolei bardzo wymowny. Podobnie jak mimika towarzyszącego Dominikowi psa, który wyrazem swego pyska skutecznie komentuje wydarzenia.
Wąsik widać szczególnie dobrze na ostatnim zdjęciu. Tylko jakoś ten zmarły święty dziwnie mi przypomina pewnego polskiego trapistę, z tego, co wiem, wciąż jeszcze żywego. Możliwe jednak, że to tylko moje wymysły.
Potem poszłam pozwiedzać kościół. Mnóstwo treści, ale skupię się na najważniejszym. Wnętrze jest udaną całością składającą się z elementów z różnych epok, jednak wszystko ładnie współgra, jak chociażby secesyjne polichromie i anioły z dominującym rokoko.
Oczywiście wypatrzyłam też Jacka, choć ewidentnie jego kult został zdominowany przez, mającego ołtarz tuż obok, św. Antoniego z Padwy. Tylko ten ostatni, Dzieciątko Jezus i św. Dominik doczekali się srebrnych sukienek, Odrowąż musi pomykać po Dnieprze w jednej kapie. Na marginesie – flankuje go bł. Czesław z dosłownie przedstawionym granatem zapalającym, jest moc.
Interesujące jest też to, że na wielu, choć nie wszystkich ołtarzach i nie wszystkie, ale zachowały się przytwierdzone na stałe tablice ołtarzowe do sprawowania mszy w rycie dominikańskim (czy ogólnie trydenckiej). Bracia sobie ułatwili robotę, nie trzeba było rozstawiać, tylko wszystko było gotowe.
Najpierw myślałam, że to jakieś kopie dokumentów potwierdzających przywileje albo odpusty, a tu taka niespodziewajka.
Nad tablicą z Kanonem rzymskim zawsze relikwiarz, ciekawe rozwiązanie.
Pierwszy raz widziałam też tutaj przedstawienie św. Cecylii i św. Waleriana, w kontuszach i koronach, klimat zdecydowanie z demokracji szlacheckiej. Mieszane uczucia wzbudził we mnie także aniołek przynoszący św. Wincentemu Ferreriuszowi pejczyk…
Za to wiszące na kracie sanktuarium krzyże z patyków wzbudziły ciekawość. Siostra w kancelarii powiedziała, że to pewnie przejaw pobożności pielgrzymów.
Zajrzałam też za kościół, gdzie znajduje się kaplica na miejscu objawień oraz dróżki różańcowe, nie zapominając o ujęciu wody z cudownego źródełka. Według tradycji leczy zwłaszcza choroby gardła.
W kancelaryjnym archiwum znalazłam księgi metrykalne, ślubów i zgonów, ale nic ponadto. Zrobiłam zdjęcia temu, co mnie interesowało i serdecznie podziękowałam siostrze za udostępnienie mi biurka.
Pozostało mi tylko coś zjeść i czekać na telefon od Marysi, że ruszamy, tym razem w stronę Boru, czyli miejscowości w Lasach Janowskich, skąd wywodziła się rodzina Torbów. Najpierw pojechaliśmy na Porytowe Wzgórze, gdzie w 1944 r. rozegrała się jedna z największych bitew partyzanckich ostatniej wojny. Wspaniały pomnik i przepiękne przyrodniczo miejsce. Także z pomnikami przyrody, np. dębem, z którego wyrasta coś na podobieństwo psiego pyska, czy bukiem z budką dla ptaków.
Wspaniałe tereny na wycieczki rowerem czy pieszo. Cisza, tylko drzewa szumią, nad głowami błękit i iglaste czupryny kilkunastometrowych sosen. Od czasu do czasu bagno albo rzeka tonąca wśród zieleni, można stracić poczucie czasu.
Pojechaliśmy drogą przez te cudowności do małych osad, które kiedyś zbiorczo nazywano Borami. Odwiedziliśmy Momoty z wspaniałym drewnianym kościółkiem św. Wojciecha zbudowanym własnymi rękami przez proboszcza, który (jak widać po bryle) sukcesywnie rozbudowywał małą kapliczkę.
Wokół lipy, spokój, aż trudno uwierzyć, że w czasie II wojny światowej najpierw Niemcy a potem wyzwoliciele ze Wschodu zniszczyli tę wieś w 60%, wymordowali większość ludności, nie patrząc na wiek, zostawiając po sobie tylko łzy i zgliszcza. Patrząc na pomnik pamięci o tych, co zginęli, myślałam o tym, jak przerażającym doświadczeniem jest wojna i jak bardzo jestem wdzięczna Bogu, że mnie ono ominęło.
Kościół oczywiście powojenny. Otwarty gościnnie dla zwiedzających, ale oczywiście z monitoringiem. Tu warto jeszcze wspomnieć, że we wsi obowiązuje zwyczaj, że ksiądz nie ma gospodyni. Codziennie kolejna rodzina przyjmuje go na obiedzie. Moim zdaniem świetne rozwiązanie duszpasterskie, dla obu stron.
Z Momotów pojechaliśmy do Kiszek, Ujścia (w końcu to naturalne, jak ustaliliśmy w samochodzie, że kiszki muszą kończyć się ujściem…), by zakończyć podróż w Szewcach, z których nie dało się już jechać dalej, więc zawróciliśmy. To tam wypatrzyłam najprawdziwszy żuraw studzienny, aż poszłam zrobić zdjęcie (chwała właścicielowi posesji, że nie zlikwidował tego cuda). Sądząc po stanie zachowania, pewnie bywa używany.
Przeciekawy układ ma też Ujście. Wyobraźcie sobie wieś, w której większość posesji jest położona sporo od szosy, za pasem lasu, tylko przy drogach dojazdowych wbite są gdzieniegdzie paliki z numerami domów lub informacją, że tędy to do sołtysa. Robi wrażenie.
Przy większości domów drewutnie i suszące się drewno na opał. Duże stodoły i obory, więc raczej hoduje tu się zwierzęta, nie uprawia pole. Zresztą tam piaski, mało co urośnie poza trawą.
Po powrocie z wycieczki wypiłam kawę przegryzaną słodkościami u państwa Świsiów, podziękowałam z ich oprowadzanie i opowieści, po czym pojechałam jeszcze do Konstatowa zrobić wywiad z panią Leokadią, żoną syna brata br. Gwali. Ciekawa opowieść, podpytałam też o jej mamę, która była dominikańską tercjarką.
Wiele dobra, dużo opowieści, jeszcze więcej materiału do książki. Bardzo jestem wdzięczna Marysi Siemczyk, która mnie dzielnie obwoziła po tych wszystkich dróżkach i także sporo opowiedziała. Pewnie czeka mnie jeszcze powrót, bo jeszcze co najmniej dwie kroniki bym chciała zobaczyć, ale to nie teraz. Teraz czas na przetrawienie wszystkiego, co zobaczyłam i usłyszałam.
Było warto pojechać. Polecam, także w celach relaksacyjnych.