Janów Lubelski i okolice to jeden z tych regionów Polski, który niby leży w środku kraju, ale tak naprawdę jest końcem świata. Powód jest banalny – dojechać da się tylko busikiem a czasem wyłącznie własnym samochodem lub rowerem, stacji kolejowej brak, a nawet są miejsca, gdzie brak nie tylko dostępu do internetu, ale nawet zasięgu! Raj na ziemi.
Dotarłam tam w środę, choć z przygodami. Objawiły się one najpierw lekkim zapaszkiem spalenizny w busie, potem lekko przybladłą twarzą kierowcy, wreszcie przedłużeniem planowego postoju i ogłoszeniem, że jest problem techniczny. Szukamy warsztatu, a jak to nie wypali (dość adekwatny czasownik w tym kontekście), czekamy na zapasowy samochód.
Warsztat znaleźliśmy, ale mechanik szedł właśnie na pogrzeb (oj, kiepska wróżba) i odmówił zajęcia się przyczyną zadymy spod maski. Byliśmy jakąś godzinkę od Janowa, nie opłacało mi się czekać prawie dwie godziny na przyjechanie drugiego busa, a z drugiej strony, nie chciałam ściągać Marysi taki kawał. Westchnęłam do Gwali, żeby poratował.
W tym czasie kierowca zadzwonił na bazę i dostał polecenie, że dopóki może, ma jechać. Ruszyliśmy więc, nieco z duszą na karku. Podróż rwała się na małe kawałki, kiedy bus stawał, miał już dalej nie jechać, po czym cudownie ożywał i jechaliśmy dalej. Myślałam o złapaniu innego autobusu, ale… Czy już wspominałam, że tam mało co jeździ?
Jakieś cztery kilometry przed moim celem podróży coś w podwoziu załomotało, zastukało, zakadziło intensywniej wonią przypalanej gumy i utknęliśmy w lesie. Słoneczko, lekki powiew pachnący ściółką i żywicą, ale nawet w tych okolicznościach przyrody cztery kilometry spaceru z walizką marnie mi się widziały. Zadzwoniłam w rozpaczy po Marysię, sprawdzając na telefonie, gdzie to my właściwie jesteśmy. Kiedy już dogadałyśmy się, że po mnie przyjedzie, bus znów ożył, ale podziękowałam za dalszą podróż. Kierowca był człowiek odpowiedzialny, poczekał, że przyjedzie po mnie samochód i dopiero wtedy odjechał – bardzo doceniam ten gest.
Wsparcie Gwali pomogło i dotarłam do Konstantowa, a po drodze zgarnęłyśmy państwa Świsiów i ponownie widziałyśmy busik – tym razem stanął na dymka już za Janowem. Zostałam poczęstowana pysznym obiadem, przy stole jak zwykle zaczęły się już wspominki, ale w planach był Wojciechów. Mieszka tam córka najmłodszego brata br. Gwali, Kazimierza. Pani Czesława była pierwszą osobą z rodziny, z którą miałam kontakt, i zależało mi na zrobieniu z nią wywiadu, szczególnie że przez wiele lat to tam właśnie Gwala przyjeżdżał przede wszystkim, ponieważ mieszkało w tej wiosce aż trzech jego braci: Józef, Adam i wspomniany wyżej.
Wieś pięknie położona, zadbane domy i obejścia. Jeszcze w busie z Krakowa oglądałam zdjęcia z Toskanii, które wrzuciła na swojego bloga Małgosia Matyjaszczyk. Pewnie dlatego zaczęłam zestawiać w głowie pejzaż z północy Włoch z tym janowskim. Myślę, że najlepiej oddaje ich zestawienie metafora tekstylna. Otóż Toskania skojarzyła mi się z płaszczem żony z obrazu van Eycka Zaślubiny Arnolfinich – gładka, miękko spływająca zieleń. Czystość formy, elegancja, dominacja linii pionowych.
Krajobraz janowski to pasiasta zapaska, wirująca w tańcu, więc prawie płaska, nad nią wysokie, obłoczyste niebo. Pozorny chaos, rozrzucone na miedzach drzewa i krzewy, przydroża i rozstaje utkane kapliczkami, dominacja linii poziomych. Zresztą ta przysadzistość przebija też w architekturze Janowa, tej najstarszej. Domy na rynku mają zaledwie jedno piętro, jakby bały się urosnąć, oddalić od ziemi. To wszystko razem sprawia, przynajmniej na mnie, wrażenie przytulności i, kiedy jest się poza miastem, szerokiego oddechu. Aż chce się sprawdzić, co jest za tą kępą drzew albo tamtą rzeczką.
A między tym wszystkim od czasu do czasu staw lub jeziorko, za orzącymi już pola ciągnikami statecznie podążające bociany (gniazdują tam także te czarne!) i swarliwe tłumki gawronów. Cudowne miejsce na piesze lub rowerowe wyprawy, nie dziwi mnie to, że wytyczonych jest tam wiele takich szlaków.
Drogi wąskie, ale asfalt gładki, więc jechało się dobrze. U pani Czesławy siedliśmy przy stole, na którym szybko pojawiły się (poza poczęstunkiem) zdjęcia. Świetna metoda na rozkręcenie rozmowy i odkopanie wspomnień. Odkryłam jeszcze kilka zdjęć Gwali, których nie dostaliśmy do zeskanowania, ale też dowód na piśmie, że był on w wojsku w Równem – na odwrocie zdjęcia grupowego szwadronu jest pieczątka fotografa, właśnie z tego miasteczka.
Tak przy okazji wspomnień o bracie rodzina odnowiła kontakty, a ja mam wyobrażenie o odległościach, jakie on pokonywał pieszo, chcąc odwiedzić całą rodzinę. Powiem tak: nawet jeśli chodził skrótami, to i tak to był duży kawałek. Jestem pod wrażeniem. Do kościoła też miał niezgorszy dystans, a chodził codziennie na mszę. Podziwiam.
Marysia przewiozła mnie jeszcze po okolicy, więc mogłam napaść oczy widokami i nazwy, które do tej pory były dla mnie tylko punktami na mapie, zyskały przestrzenność.
Nocowałam w hotelu w Janowie, choć było dla mnie miejsce w Konstantowie. Miałam już rezerwację, ale też rano chciałam podejść do sanktuarium. To jednak opowieść na kolejny wpis, bo o tym miejscu i reszcie święta św. Dominika krótko opowiedzieć się nie da.
A na zakończenie figura z kapliczki, która stoi naprzeciw domu pani Czesławy. Jan Nepomucen jest z XIX w. a przywędrował z innego miejsca w wiosce, gdzie nieco zawadzał. Tu rodzina br. Gwali zbudowała mu murowaną kapliczkę i nadal się nim opiekuje.