Z poradnika zdewociałej krużganiarki

W erze przed warsztatami przez Kościół i społecznościówki przetoczyła się fala odejść mniej lub bardziej medialnych księży, z których jeden zdążył już w międzyczasie wrócić. Jak zwykle przy okazji odejść z kapłaństwa pojawiła się teza o słabości formacji seminaryjnej. Wiem, że wyciąganie i omawianie tekstu opublikowanego w internecie w marcu tego roku to prawie jak odpowiednik odkopania i lektury tabliczki zapisanej pismem klinowym, ale nie daje mi ten temat spokoju. Możliwe, że i z tego powodu, iż ostatni tydzień spędziłam w mojej naturalnej niszy ekologicznej, czyli na dominikańskich krużgankach. Jakoś tak inspirująco na mnie działają.

Tekst, o którym wspomniałam, popełnił ks. Paweł Nowacki na blogowisku Deonu, nadając mu tytuł Seminaria nadal produkują zbyt dużą liczbę zakochanych w sobie klerykałów. Jak to przeczytałam, z pamięci mej wypłynęła twarz znajomej terapeutki z dużym doświadczeniem stwierdzającej z typowym dla swojego zawodu spokojem podszytym dystansem, że księża to jedna z grup zawodowych, która jest bardzo pociągająca dla ludzi z osobowością narcystyczną. Podkreślam: JEDNA z kilku. I podkreślam: NARCYSTYCZNĄ, znaczy zakochaną w sobie.

Mówiąc inaczej – niekoniecznie seminaria produkują, raczej spora część materiału już na wstępie jest specyficzna. Jednak trudno odmówić racji autorowi tytułu.

Z tym że taka osobowość jeszcze o niczym nie przesądza, a wiele jej cech, paradoksalnie, może być bardzo przydatnych w posłudze. Tylko tu drobnym drukiem jest coś, czego wielu formatorów seminaryjnych i zakonnych wydaje się nie dostrzegać. Nie dziwię się, gdyż ten dodatek bardzo utrudnia im zadanie – mają nauczyć osoby narcystyczne bezinteresownej służby.

[przerwa dla tych, którzy właśnie wpadli w stupor, a potem zaczęli tarzać się ze śmiechu]

Tak, wiem, „bezinteresowny” wyklucza się z „narcystyczny”. Pan Bóg jednak nie takie rzeczy już ze sobą godził, więc w czym problem?

Ano w tym, co ładnie widać w tekście ks. Nowackiego. Żeby nie było, z wieloma obserwacjami się zgadzam (szczególnie z tą o potrzebie wspólnoty). Jednak z próbami diagnozy nie do końca. Z bardzo prostej przyczyny, po prostu metoda naprawy stanu rzeczy, moim zdaniem, jest od wieków ta sama i prosta jak pion murarski, zresztą może dlatego tak trudna do dostrzeżenia i uznania. Trzeba wrócić do klasyków, a nasi radzili co następuje: modlitwa, lektura Pisma, regularne i częste rozmowy duchowe / spowiedź, poddanie się prowadzeniu kierownika.

To są rudimenta. Skąd wiem, że ich brak? Między innymi lektury tekstu ks. Nowackiego. Kiedy próbuje opisać, co robi ksiądz, żeby zmierzyć się jakoś z kryzysem, pisze: „Dużo modlitwy, dużo wyrzeczeń i jeszcze więcej roboty, by widzieli, że zdarzają się normalni, prawi, którym chce się nieść Chrystusa w świat.[…] Uciekasz w jeszcze więcej roboty (stając się w końcu robotem do pracy duszpasterskiej bez wewnętrznego ducha), by nie myśleć. Nie robisz nic (bo tak bezpieczniej). Zamykasz się w sobie (bo każde spotkanie to potencjalny powód, by cię oczernić) lub uciekasz w pasje (skupię się na czymś innym)”.

Pytanie za sto punktów – czego brak w tej wyliczance? Zwłaszcza w drugiej części, tej z metodami radzenia sobie z kryzysem? Albo inaczej – co dominuje w tej wyliczance?

JA.

Niedługo po przeczytaniu tego tekstu w czytaniach mszalnych usłyszałam opis powołania Mojżesza – wiecie, pustynia, płonący krzak, głos Boga, te klimaty. Uderzył mnie fragment, kiedy powołany, nota bene stając w prawdzie, odpowiada Powołującemu: „Kimże ja jestem?”. I wiecie co? Bóg rozwala system Mojżeszowi, bo stwierdza: „Ja będę z tobą”. Nie mizia go po główce i nie wymienia wszystkich wspaniałych cech, w które go wyposażył. Odwraca perspektywę, na moje stwierdzając: „Wiem, kogo powołuję, to nie twoja broszka. Ty się skup na Mnie”. Podobnie powie jakieś dwadzieścia pięć wieków później św. Katarzynie ze Sieny: „Myśl o Mnie, a Ja będę myślał o tobie”.

Jeśli modlitwa nie skutkuje odwróceniem perspektywy, coś jest z nią nie tak. Jeśli osoba wierząca, mając kryzys, nie reaguje przede wszystkim ucieczką w stronę Boga, a nawet zrobieniem Mu awantury, że przecież obiecał, coś jest nie tak. Nie tylko z jej przygotowaniem do życia powołaniem, ale przede wszystkim z formacją permamentną.

To tu widzę główny problem, mianowicie w zapomnieniu o słowach św. Piotra: „Dlatego bardziej jeszcze, bracia, starajcie się umocnić wasze powołanie i wybór! To bowiem czyniąc, nie upadniecie nigdy” (1 P 1, 10-11). Relacja z Bogiem, nieustanna troska o nią, musi być na pierwszym miejscu. Przypomnę: modlitwa, lektura Pisma, regularna spowiedź / kierownictwo duchowe.

Tego ostatniego też mi zabrakło w tekście, do którego tu się odnoszę. Tak, kapłan może czuć się samotny, brak mu wspólnoty. Jednak człowiekiem, który przede wszystkim powinien mu dać oparcie w kryzysie, jest kierownik duchowy. Jedną z rzeczy, które mnie najbardziej irytują we współczesnym Kościele, jest to, że nawet współcześni psychologowie (ci dobrzy) poddają się superwizji. Oni wiedzą, że to mądre jest. Odpowiednikiem superwizji w Kościele jest praktyka kierownictwa duchowego, z którą jakimś dziwnym trafem bardzo wielu księży rozstaje się, ledwo przyschną im oleje na rękach.

Też przecież pracują z ludźmi, ale po co szukać kierownika, przecież są tacy silni, mądrzy, dzielni samodzielni, bo… narcystyczni. Tymczasem nic skuteczniej nie leczy z narcyzmu, niż stawanie w prawdzie o sobie wobec drugiego człowieka i przyjmowanie jego wskazówek. Wiem z praktyki.

Inna rzecz, że w Polsce brakuje księży, którzy mogli by być mentorami, jeśli chodzi o życie duchowe. Tak przynajmniej wnoszę z regularnie powtarzających się pytań znajomych świeckich (!) szukających duchowych przewodników. Kto by się tam jednak specjalizował w towarzyszeniu duchowym, jak można się realizować przez np. charyzmat betoniarki albo organizatora eventów. Wezwanie Benedykta XVI z jego pielgrzymki do Polski, by księża byli przede wszystkim specjalistami od życia wewnętrznego, wciąż pozostaje w zbyt dużej mierze niewysłuchane i nieprzyjęte.

Ostatnia moja uwaga co do kryzysu formacyjnego – kapłani są święceni przede wszystkim do sprawowania sakramentów. Z lekka przerażające jest to, że mało który z nich się dobrze zna na tym, co stanowi sedno jego „zawodu”, czyli na liturgii. Pomijam historie o przynoszeniu Najświętszego Sakramentu do chorej w kieszeni, zawiniętego w chusteczkę (niestety tzw. fakt autentyczny), jednak jeśli nawet ksiądz nie ceni tego, co sprawuje, to czemu mają to robić świeccy? A skoro oni nie szanują, przestają szanować też tego, kto to sprawuje. I tak wytwarza się spirala, która ostatecznie bywa sprężyną wyrzucającą kapłana na orbitę poza kapłaństwo a czasem Kościół.

 

5 myśli nt. „Z poradnika zdewociałej krużganiarki

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s