W poniedziałek zaczęło wiać z północy. Dobry znak. Chmury przepłynęły do braci Słowaków i przyszedł czas wędrówek i sianokosów. Kiedy wczoraj mijałam wieczorem wyłożoną otoczakami ścianę garażu ojców, poczułam od niej powiew ciepła. Z niedowierzaniem przyłożyłam rękę do kamieni – tak, to one oddawały temperaturę.
Powietrze pachnie schnącym sianem, a ponieważ tutaj na łąkach jest mnogość roślin, to każdy oddech działa jak darmowa ziołowa inhalacja. Część pokosów schnie tradycyjnie, na ostwiach z świerków, pozostała jest po nowoczesnemu zbierana w wielkie walce i pakowana do foliowych, ale białych, worków. Pod Nowym Targiem widziałam takie z nadrukiem, który sprawiał, że bele wyglądały jak gigantyczne porcje sushi. Taka tam wymiana międzykulturowa.
Dziś planowałam Dolinę Białki, ale prognozy oraz wygląd nieba (a z okna widzę właśnie Tatry Wysokie) ostrzegały przed burzami. Normę przemoknięć na ten rok wyrobiłam, więc postanowiłam pójść na spacer starą, dobrą Ścieżką nad Reglami. Znów weszłam Doliną Małej Łąki, uzupełniając zdjęcia do zielnika. Na początek uroczy a skuteczni truciciele, czyli tojad (mało jeszcze rozkwitły), naparstnica i parzydło leśne. Stoki porośnięte tym ostatnim wyglądają jakby wybuchły na nim sztuczne ognie i ktoś zatrzymał w stopklatce moment ich rozbłysku.
Zaczął się też sezon na tatrzańskie storczyki, pierwszy to kukułka Fuchsa, drugiego nie potrafię określić, trzeci to chyba storczyk męski (taka szowinistyczna nazwa, a co).
Na Wielkiej Polanie Małołąckiej słońce i festiwal motyli. Wygrzewały się na skałach, choć trudno było się doprosić o zapozowanie.
Słońce przygrzewało i gasło za przesuwanymi szybko wiatrem obłokami. Wszystkie zgodnie płynęły na wschód, w stronę kotła Morskiego Oka. Może miały tam jakiś zlot czy coś podobnego, kto je tam wie. Wiatr w każdym razie bardzo przyjemny, naturalna klimatyzacja.
Weszłam na szlak do Strążyskiej i muszę przyznać, że bardzo się zmienił przez te cztery lata, kiedy szłam tam ostatnio. Pamiętałam przytulny chłód lasu i lekko śliskie, bo rzadko wysychające kamienie. Spółka Kornik&Halny dały radę świerczynie i po lewej stronie szlaku zostały z niej tylko smętne ostańce, cienia oczywiście brak, kamienie suche. Za to na pniakach po ściętych drzewach, które mogłyby zagrażać szlakowi, radosna twórczość potomków budowniczych Stonehenge i pokrewnych (Flinstonowie górą!).
Ludzie ogólnie coś z tymi kamieniami mają – dziś z okna busa widziałam parę turystów pakujących do plecaka otoczaki z dna rzeki. Interesujący ładunek…
Z całego lasu chyba najbardziej uderzyły mnie zniszczenia na Przełęczy w Grabowcu Zrobiło się tak pusto i martwo, tylko na pniu z oznaczeniem szlaku „podpis” sprawcy. Coś w rodzaju: „Tu byłem! Tony Kornik”.
Odetchnęłam nieco i pożywiłam w tych nieco już mniej atrakcyjnych warunkach, po czym zaczęłam schodzić. Dobrze pamiętałam ten szlak – daje po stawach bez względu na to, w jakim kierunku się idzie. Na szczęście już podsechł, więc szło mi się sprawnie, aczkolwiek parę modlitw dziękczynnych za wynalazcę kijków do trekkingu popłynęło do nieba.
Przy okazji dreptania oczywiście były przystanki na zdjęcia kwiatków: jaskra górskiego, zerwy kulistej, żółtych kwiatków z liśćmi wyglądającymi jak bazylia, fioletowego kosmity, którego nazwa mi umknęła i jarzmianki (kuzynka selera).
W Strążyskiej tłumy, przy herbaciarni tłok a z tamtejszych toalet trudno skorzystać, chyba że ma się zaawansowany katar. Na szczęście nie musiałam, ale wyrzucałam do nich zużyte chusteczki higieniczne i aura mnie owionęła, że tak to ujmę. Reszta bez zarzutu, choć Giewont dziś był w bardzo zmiennym nastroju, ja akurat trafiłam na chmurnego focha.
Droga do wyjścia z doliny pełna turystów, głównie idących do góry na piknik. Przystępność Strążyskiej może być zwodnicza. Miałam krótka rozmowę z państwem w średnim wieku, którzy zastanawiali się nad pójściem na Przełęcz w Grzybowcu, skoro im tak fajnie się doszło pod Siklawę. Lojalnie ostrzegłam, że tam jest ostre podejście i śliskawo, po czym rzuciłam odruchowo wzrokiem na stopy rozmówców. Zobaczywszy na nogach pani bardzo fajne, turystyczne, ale jednak sandały, stwierdziłam, że w takim obuwiu nie radzę. Jedna z (chyba) córek tych państwa popatrzyła na mnie jakbym co najmniej spoliczkowała panią w sandałach. Trudno, przynajmniej jest jedną złamaną/poobijaną/zwichniętą kończynę dolną mniej.
Stwierdziłam po wyjściu z parku, że daruję sobie busa i poszłam pieszo na Krupówki. PO drodze dużo pięknych ogrodów, w jednym cała kolekcja różnokolorowych łubinów, w innym śliczne lilie złotogłów. A w rowie kwiat, którego kolor mnie zachwycił z miejsca – jastrzębiec pomarańczowy.
Na szlaku handlowym musiałam zajrzeć do sklepu z odzieżą górską, bo spodnie po pięciu latach wiernej służby przekroczyły granicę swej wytrzymałości. Skorzystałam z wyprzedaży (uwielbiam rozmiarówkę w Mountain Warehouse!), a starą parę pożegnałam w stylu Marii Kondo, po czym mało romantycznie wrzuciłam do śmietnika.
Pocieszyłam się po stracie lodami u Żarneckich i trzeba było wracać. Pod wieczór chmury prawie całkiem znikły a kontury gór nabrały ostrości. Jak wracałam z wieczornej mszy, zachód malował je już na ceglasto.
W ramach post scriptum fauna udomowiona w pensjonacie: Jaśnie Panująca Pekinka oraz Kotka Szprotka. Sama cudność.
A także wypatrzony w sklepie Prezent Wszystkomający
Czego to ludzie nie wymyślą…